W czasie prac, które poprzedziły powołanie nowej Komisji Europejskiej, szczególnie uderzający był kontrast między zróżnicowaną polityką państw Unii Europejskiej a w istocie jednolitym stanowiskiem kandydatów do Komisji Europejskiej.
Kontrast tym silniejszy, że w końcu kandydaci ci zostali desygnowani przez swoje własne państwa. Jak się jednak okazuje – nie po to, by realizować politykę wspólną, będącą syntezą czy kompromisem między stanowiskami krajów Europy, ale by wciągnąć je w „główny nurt” pod nadzorem lewicowo-liberalnej większości Parlamentu Europejskiego. To ta większość stoi od lat na straży, by ktoś w rodzaju prof. Buttiglionego nie zasiadł w Komisji, to ona stanowi barierę oddzielającą Komisję Europejską od krajów, które desygnowały jej członków. W efekcie na przykład Tibor Navracsics czy lord Hill wyraźnie dystansowali się od polityki własnych państw, w sprawach zupełnie zasadniczych – jak zmiany ustrojowe na Węgrzech czy przekonanie o pożytkach własnej waluty dla przyszłości gospodarki narodowej. Ktoś powie – te rządy na to się zgadzały. Zapewne, ale to niczego nie wyjaśnia. Pozostają trzy zasadnicze pytania. Dlaczego musiały się na to zgadzać? Czy zgadzają się na to ich (czyli po prostu – nasze) narody? I wreszcie to trzecie, najważniejsze: dokąd nas to wszystko prowadzi?
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Marek Jurek