Ani słowa o sfałszowanych wyborach.
Od rana rozpalam w piecu wycinkami gazet z recenzjami moich pierwszych książek. Żadna metafora. Po prostu kilka lat temu zniosłem do kotłowni archiwum, żeby ocalić je dla potomności, i dzisiaj nie mam problemu z papierem na podpałkę. Z czasem kurczy się miłość własna, a w domu musi być ciepło. Gdzieś nad moją głową żona krząta się po kuchni, żeby zdążyć z obiadem, zanim dzieci wrócą ze szkoły. „Dzieci” to termin umowny, bo z naszych chłopców – nie wiadomo kiedy – wyrośli dwaj młodzi mężczyźni. Niedawno (wczoraj? przedwczoraj?) pisałem w wierszu, że „spacerowy wózek dźwiga słodki ciężar”, a dziś ten „słodki ciężar” jest studentem historii. Drugi syn zapisał się w poezji ojczystej, czy raczej ojcowskiej, jako berbeć zawsze znajdujący „czas na bieganie i czas na dreptanie/ na przewracanie się co pięć sekund/ przez kocie łby albo w mokrą trawę”. A teraz kończy gimnazjum i słucha polskiego hip hopu. Zamiłowanie do hopsania nie zmieniło się, poziom hałasu w mieszkaniu – owszem. Gdy w kotłowni rozgrzewa się piec, w kuchni brzękają talerze. „Próżna młodość, kochana – powtarzam w myślach słowa ulubionej bałkańskiej pieśni – próżna młodość. Starość idzie za nią jak cień”. Kim byliśmy dawniej – pięć, dziewięć, szesnaście lat temu, dwa tygodnie po ślubie? Chciałbym to sobie przypomnieć, ale gdy sięgam pamięcią, widzę tylko Ciebie. Zmęczoną sprawdzaniem klasówek, śpiącą z odkrytym ramieniem, wieszającą pranie... Nasza miłość jest codziennym umieraniem, słodkim jarzmem i lekkim brzemieniem.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Wojciech Wencel