Uwagi minister Fuszary do raportu MZ pokazują, że proces urabiania społeczeństwa przez tych "lepszych" trwa w najlepsze.
13.11.2014 16:00 GOSC.PL
Pełnomocnikowi ds. równego traktowania należy dużo płacić za to, żeby nic nie robił. Tylko wtedy na tym stanowisku nie spowoduje szkód, a to dlatego, że stanowisko to właśnie po to zostało wymyślone, aby psuć moralność i niszczyć istotne wartości społeczne.
Niestety, zwykle jest tak, że jak takiego urzędnika obsadzą na takim stanowisku, to on właśnie chce się wykazać, że coś robi. A już nie daj Boże, gdy funkcję tę obejmie ideowiec – a dokładniej „ideowczyni”, bo w ramach „równości” musi to być, jak się zdaje, kobieta. No i teraz na funkcji tej mamy właśnie taką osobę. Małgorzata Fuszara, specjalistka od ideologii mieszania tożsamości, uważanego za naukę i zwanego gender, feministka, która zasłynęła nie tak dawno osobliwym „naukowym” stosunkiem do kazirodztwa – jak taka osoba zabierze się za robotę, to katastrofa u drzwi.
Gdy człowiek przebije się przez niegroźnie z pozoru wyglądające uwagi pani Fuszary do projektu sprawozdania Ministerstwa Zdrowia z wykonania ustawy antyaborcyjnej za rok 2013 (przeczytaj tekst Fuszara zgłasza uwagi - jest groźnie), to włos zjeży się na głowie.
Po co, na przykład, pani pełnomocnik tak zależy na informacjach pokazujących zależność między badaniami prenatalnymi, a liczbą zgonów noworodków, które były chore? Czy nie tkwi w tym sugestia, że gdyby więcej kobiet wiedziało, że ich dzieci są chore, to mniej by się takich dzieci rodziło?
Albo co znaczy postulat włączenia do ministerialnego raportu „wyliczeń” prowadzonych przez „organizacje pozarządowe” na temat liczby nielegalnych aborcji? Te „organizacje pozarządowe” to Federacja na rzecz Kobiet i Planowania Rodziny, ewentualnie jakieś inne proaborcyjne gremia, których „wyliczenia” skali podziemia aborcyjnego polegają na wymyślaniu z sufitu jak najwyższych liczb, aby udowodnić, że aborcja na życzenie powinna być w Polsce przywrócona. To zupełnie zbędne – badania CBOS pokazały że po zmianie prawa liczba Polek zabijających swoje dzieci zmalała prawie trzykrotnie.
Takich wyliczeń jednak „ministra” nie potrzebuje i zapewne nie chce ich znać, bo ona jest od „równości”, a „równość” nakazuje aborcję traktować jak prawo człowieka.
I jest wreszcie to, na co od dawna się zanosiło – oto słyszymy, że wiedza o życiu seksualnym powinna być obowiązkowa. Bo w tej chwili jest przedmiot wychowanie do życia w rodzinie, w którym dzieci nie muszą uczestniczyć, o ile rodzice napiszą do dyrektora, że sobie tego nie życzą. Parę lat temu było inaczej – w zajęciach uczestniczyły dzieci, których rodzice zadeklarowali, że chcą udziału pociech w takich zajęciach. Ale wówczas środowiska feministyczne (tak, tak) naciskały, aby więcej dzieci w tym uczestniczyło. Teraz więc niewielu rodziców rezygnuje z udziału dzieci w tych zajęciach, ale są tacy, wśród nich autor tego tekstu. Żeby było jasne: obecny program wychowania do życia w rodzinie nie budzi moich zastrzeżeń, ale po pierwsze nie mam pewności, czy zajęcia będą zawsze zgodne z programem, a po drugie chcę, aby możliwość decydowania rodziców w tym względzie nie było fikcją. Po trzecie – od początku byłem przekonany, że scenariusz jest ustawiony tak: miejcie wy na razie ten swój program „rodzinny”, a my (lewica i feministki) będziemy stopniowo zwiększać nacisk tylko na „obowiązkowość” uczestniczenia w tych zajęciach. A gdy już będą obowiązkowe – zmieni się program.
Jestem pewien, że tak to jest pomyślane. „Przemyślenia” Małgorzaty Fuszary dokładnie na to wskazują. Dowiadujemy się, że – jej zdaniem – to już jest obowiązek. A ona teraz chce dowiedzieć się, jakie treści są przekazywane podczas zajęć. A przepraszam: tak trudno przeczytać program? No nie, przecież nie chodzi o program – program musi być zmieniony. Ale najpierw dzieci muszą zostać zmuszone do chodzenia na takie zajęcia bez względu na wolę rodziców. A potem już będzie można wcisnąć im naukę masturbacji, naciągania gumy na banana i inne takie rzeczy. Zgodne ze standardami WHO, oczywiście.
Franciszek Kucharczak