Partia Republikańska przejęła kontrolę nad Senatem USA - ogłosiły w środę amerykańskie media. Spływające wyniki z wtorkowych wyborów wskazują, że Republikanie zdobyli w wyższej izbie Kongresu przynajmniej 51 ze 100 mandatów senatorskich.
Republikanie wygrali wyścigi o fotele senatorskie m.in. w Arkansas, Wirginii Zachodniej, Dakocie Południowej, Montanie, Kolorado, Karolinie Północnej i Iowa, a więc w siedmiu stanach, gdzie mandatów bronili Demokraci. Najpewniej ta przewaga się jeszcze powiększy.
Jak co dwa lata, Amerykanie we wtorek wybierali 1/3 składu 100-osobowego Senatu i całą 435-osobową Izbę Reprezentantów. Komentatorzy nie mieli wątpliwości, że Partia Republikańska umocni swą pozycję w Izbie, gdzie już teraz ma większość. Główny bój toczył się o kontrolę nad Senatem, gdzie Demokraci mają obecnie przewagę (55 mandatów, wraz z dwoma niezależnymi). By przejąć Senat, Republikanie musieli więc zdobyć przynajmniej sześć dodatkowych mandatów w stanach, w których swoich reprezentantów mieli obecnie Demokraci.
Przejęcie kontroli nad Senatem, gdzie Demokraci mieli większość od ośmiu lat, oznacza, że przez ostatnie dwa lata prezydentury Baracka Obamy będzie on musiał współpracować z Kongresem w pełni kontrolowanym przez opozycję.
Republikanie wygrali też w stanie Kentucky, gdzie mandatu senatora bronił dotychczasowy lider mniejszości republikańskiej, senator Mitch McConnell. Po bardzo zaciętej walce i zaangażowaniu w kampanię 55 mln dolarów McConnell pokonał kandydatką Demokratów na senatorkę Alison Lundergan Grimes. Jak zapowiadano już przed wyborami, to McConnell będzie najpewniej nowym liderem większości w Senacie.
"Wasze postulaty będą wysłuchane w Waszyngtonie. Zbyt długo obecna administracja wini innych za to, że ich polityka nie wychodzi. Dziś Kentucky mówi, że możemy działać lepiej" - powiedział McConnell, dziękując wyborcom za poparcie.
Przewaga Republikanów może się powiększyć także o senatora z Luizjany, gdzie konieczna będzie druga tura wyborów, która odbędzie się 6 grudnia. Ani ubiegający się o reelekcję senator Demokratów, ani kandydat Republikanów nie uzyskał bowiem ponad 50 proc. poparcia, a prawo tego południowego stanu przewiduje w takiej sytuacji dogrywkę.
Prezydent Obama już zaprosił do Białego Domu na piątek liderów obu partii w Kongresie. Komentatorzy są zgodni, że po wygranej Republikanów będzie mu jeszcze trudniej niż dotychczas realizować swój program. Do tej pory i tak, kontrolując Izbę Reprezentantów, Republikanie blokowali większość jego inicjatyw, w tym reformę imigracyjną, prawa podatkowego, podniesienie pensji minimalnej, zwiększenie inwestycji w infrastrukturę czy zaostrzenie prawa do posiadania broni. Zdobywając Senat łatwiej im będzie teraz blokować także nominacje sędziów czy członków rządu.
Wybory w połowie kadencji niemal zawsze przynoszą straty w Kongresie dla partii prezydenta, ale ten wyścig był dla Demokratów wyjątkowo trudny z uwagi m.in. na niepopularność Obamy. Tylko czterech na dziesięciu Amerykanów pozytywnie ocenia jego pracę; to najgorszy wynik od rozpoczęcia przez Obamę prezydentury. Demokratom nie pomogły lepsze dane gospodarcze; większość wyborców mówi, że osobiście nie odczuwa poprawy, bo pensje nie wzrosły.
Na niekorzyść Demokratów wpłynęła też niska frekwencja, tradycyjnie niższa w wyborach połówkowych, wypadających w połowie kadencji prezydenta USA. Sondaże wskazywały, że Amerykanie wyjątkowo mało interesowali się tymi wyborami, ale znacznie bardziej zmotywowani do pójścia do urn byli Republikanie.
"Frekwencja jest kluczowa. Niska preferuje Republikanów, bo w wyborach połówkowych rzadziej chodzą do urn wyborcy mniejszości i biedniejsi, a więc wyborcy Demokratów" - powiedział politolog, prof. Allan Lichtman.
Według niego kampania była wyjątkowo nudna; "najmniej inspirująca od dekad", mimo wydanych na nią rekordowych jak na wybory połówkowe 4 mld dolarów. Obie partie skoncentrowały się bowiem na atakowaniu przeciwników. Republikanie tematem przewodnim kampanii uczynili krytykę Obamy; kwestionowali jego przywództwo i zdolność do stawienia czoła takim problemom jak zagrożenie ze strony Państwa Islamskiego czy wirusa eboli. W odpowiedzi Demokraci często dystansowali się od swego prezydenta. Obama praktycznie nie zaangażował się publicznie w kampanię, nie licząc imprez mających na celu zbieranie funduszy dla kandydatów jego partii oraz udziału w kilku wiecach.