Papież Franciszek mówił, że Kościół musi szukać drogi między „nieprzyjazną surowością” a „fałszywym pojęciem miłosierdzia”. Nie może „rzucać kamieni w stronę grzeszników i słabych”, ani „schodzić z krzyża” przez dostosowanie się do „ducha świata”. Otrzymał oklaski na stojąco.
Wśród synodalnych głosów pojawiła się opinia, że kończące się właśnie spotkanie biskupów przypomina sobór watykański II. Ponieważ podobnie jak przed 50 lat, tak i teraz obserwowaliśmy starcie między zwolennikami większego otwarcia Kościoła na przemiany zachodzące w świecie oraz obrońcami tradycji. Sądzę, że to porównanie jest chybione, ponieważ na synodzie wydarzyło się coś dokładnie odwrotnego.
Przypomnę, że podczas soboru watykańskiego II hierarchowie kurialni kierujący jego pracami reprezentowali tzw. skrzydło konserwatywne. Pierwsze propozycje soborowych dokumentów opracowane przez nich zostały odrzucone przez większość biskupów, która opowiedziała się za większą otwartością Kościoła na świat, za szukaniem nowego języka dla wyrażenia niezmiennej prawdy. Ta linia ostatecznie przeważyła na soborze. Dziś z perspektywy 50 lat widać wyraźnie, że pewien rodzaj naiwnego „otwarcia” Kościoła na współczesność wymagał korekty. Dwa wielkie pontyfikaty św. Jana Pawła II i Benedykta XVI dokonały tej niezbędnej korekty, ratując w ten sposób dobre owoce soboru. Wskazali oni, że owszem, Kościół musi pozostać otwarty, ale nie może bezkrytycznie akceptować współczesnej kultury, w której panuje wiele toksycznych idei niszczących wiarę, człowieka, a ostatecznie zachodnią cywilizację, zbudowaną na syntezie wiary i rozumu. Kościół rozkwita dziś tam, gdzie pojawia się ewangeliczny radykalizm, gdzie powraca piękno liturgii, gdzie trwa ewangelizacja, gdzie jest solidna katecheza. Ginie tam, gdzie wierzący idą na zgniłe kompromisy z grzesznymi nurtami współczesności.
To, co obserwowaliśmy na synodzie, było raczej „rewolucją konserwatywną”. Przepraszam, za użycie takiego „dziennikarskiego” wyrażenia, ale oddaje ono istotę sprawy. Było bowiem tak, że to „postępowy” sekretariat synodu próbował narzucić ojcom synodalnym swój program. Wyrazem tego było sprawozdanie („relatio post disceptationem”), które ukazało się w połowie obrad (13 października). Sekretariat, trzeba to głośno powiedzieć, zagrał nie fair, upubliczniając roboczy dokument do mediów. Było przecież jasne, że prasa odtrąbi, że Kościół „idzie do przodu”. Na spotkaniach w małych kręgach biskupi powiedzieli zdecydowane „nie” linii reprezentowanej przez sekretariat synodu. W „relatio” z pierwszej części synodu dominuje postawa, którą można opisać jako „nawracanie” Kościoła na „światowe, postmodernistyczne” standardy w imię naiwnie pojętego miłosierdzia. Biskupi w zdecydowanej większości powiedzieli: „Kościół nie powinien iść tą drogą”. Miłosierdzie nie polega na przyjmowaniu wszystkich, bez wezwania ich do uznania grzechu i nawrócenia. Prawda o małżeństwie musi pozostać światłem oświetlającym wszelkie ciemności.
Zadziałała kolegialność, biskupi w obecności papieża wypowiedzieli swoje zdanie: „tak, chcemy większej aktywności Kościoła w niesieniu pomocy ludziom w trudnej sytuacji, ale ta pomoc nie może polegać na ich bliżej nieokreślonym „przyjmowaniu”, ale na proponowaniu im prawdy, która wyzwala. Chcemy miłosierdzia, ale nie możemy rezygnować z doktryny, z prawdy o małżeństwie”. Końcowy dokument został przeredagowany gruntownie w duchu zaproponowanych zmian. Trzy najbardziej kontrowersyjne punkty końcowego dokumentu, nawet w wersji mocno zmienionej (dwa o komunii dla osób po rozwodzie i żyjących w nowym związku i jeden o podejściu do homoseksualistów) nie uzyskały dwóch trzecich głosów. Trudno jednak nie przyznać racji abp André-Josephowi Leonardowi z Belgii, który zauważył, że „postępowy” dokument wypuszczony przez sekretariat sprawił, że „w małych grupach zamiast zająć się tym, czym chcieliśmy, sprawami pozytywnymi, na przykład przygotowaniem do małżeństwa, duszpasterstwem par już po ślubie, pięknem małżeństwa…, musieliśmy się skupić na tym, czym interesują się media, odkładając na bok to, co interesuje rodziny. To ograniczyło nasze obrady, ale trochę nas też przebudziło”.
Wszystkie te uwagi są napisane na gorąco. Są opisem pewnego procesu, tak jak go postrzegam jako dziennikarz. Zdaję sobie sprawę, że na to wszystko trzeba spojrzeć z perspektywy wiary. Jak to widzę jako katolik, jako ksiądz? Bardzo szczerze: po raz pierwszy w życiu przeżywam taki niepokój o mój Kościół. Obserwując to, co się działo na synodzie, momentami traciłem grunt pod nogami. Kard. Marks mówił dziennikarzom rzeczy straszne. Tak to trzeba nazwać. W zaskakująco lekki sposób stwierdził, że zmiana nauczania Kościoła to rzecz normalna, opowiadał o tym, jak wiele dobra widzi w związku gejowskiej pary żyjącej od 35 lat ze sobą, sugerował, że duszpasterstwo niemieckiego Kościoła może być wzorem dla innych i że Kościół niemiecki atakowany za pedofilię kilku duchownych musiał podjąć dialog z obozem postępu, aby odzyskać wiarygodność. Przypomniały mi się pamiętne słowa Jana Pawła II z Kielc z 1991 roku: „Chciałbym zapytać tych wszystkich, którzy za tę moralność małżeńską, rodzinną mają odpowiedzialność, tych wszystkich: czy wolno lekkomyślnie narażać rodziny na dalsze zniszczenie? (…) I zrozumcie, wy wszyscy, którzy lekkomyślnie podchodzicie do tych spraw, zrozumcie, że te sprawy nie mogą mnie nie obchodzić, nie mogą mnie nie boleć! Was też powinny boleć! Łatwo jest zniszczyć, trudniej odbudować. Zbyt długo niszczono! Trzeba intensywnie odbudowywać! Nie można dalej lekkomyślnie niszczyć!”. Nigdy nie przypuszczałem, że te słowa będę kiedykolwiek mógł zacytować w takim kontekście.
Papież Franciszek w końcowym wystąpieniu na synodzie przestrzegał przed skrajnościami. Mówił, że Kościół musi szukać drogi między „nieprzyjazną surowością” a „fałszywym pojęciem miłosierdzia”. Nie może „rzucać kamieni w stronę grzeszników i słabych”, ani „schodzić z krzyża” przez dostosowanie się do „ducha świata”. Otrzymał oklaski na stojąco od synodalnej auli.
Czeka nas trudny rok w oczekiwaniu na kolejny synod i ostateczne słowo papieża. W historii Kościoła bywały momenty większych kryzysów. Być może taka próba jest nam potrzebna, byśmy w Kościele się obudzili. Byśmy poczuli się bardziej współodpowiedzialni za niego. Papież wzywał do rabanu. I biskupi zrobili go na synodzie. Teraz pora na nas.
ks. Tomasz Jaklewicz