300 lat Metropolitalnego Seminarium Duchownego w Lublinie. Rodzice przygotowali dla mnie ciepłe buty, nowe, średniej jakości ubranie, osobistą bieliznę, a w nagrodę za zdaną maturę dostałem od ojca ręczny zegarek firmy Atlantic. Tak wyposażony zaczynałem życie w seminarium.
Był rok 1958. Czasy w Polsce ciężkie. Na każdym kroku były jeszcze wyraźne ślady wojny. Oficjalna propaganda stawała się coraz bardziej wroga Kościołowi. Nie przeszkodziło to jednak młodemu wówczas Romanowi Marszalcowi w podjęciu decyzji o wstąpieniu do seminarium. Rodzice zaopatrzyli go w miarę swoich możliwości. Mama uszyła siennik, który już w seminarium miał być wypełniony słomą, poduszkę oraz kołdrę. Trasa z Tyszowiec do Lublina wymagała najpierw furmanki, potem kolejki wąskotorowej, zwanej ciuchcią, a na koniec pociągu szerokotorowego. – Jechałem z kolegą. W Werbkowicach kilka godzin czekaliśmy na pociąg. Stojąc na stacji, zjedliśmy na zimno całego pieczonego koguta, co nie wyszło mi na zdrowie. Na dworcu spotkałem młodego człowieka, który również jechał do seminarium. Był to Zygmunt Lipski, student drugiego roku. Po północy dotarliśmy do Lublina. Nowy kolega doprowadził nas do miejsca przeznaczenia, obudził furtiana, odczytał z tablicy informacyjnej numer mojego pokoju i z całym ekwipunkiem do niego doprowadził. Była to ogromna sala o niskim pułapie, okrągłych oknach, przeznaczona dla szesnastu alumnów, zwana Batory. Po dyskretnym wejściu usłyszałem chrapanie tych, którzy już wcześniej dojechali. Położyłem się na pierwsze wolne łóżko i tak bez zmrużenia oka dotrwałem do świtu – wspomina ks. Roman.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Agnieszka Gieroba