Prawicowy rząd Mariano Rajoya postanowił, że obiecywana od lat ustawa, która mogłaby ograniczyć liczbę aborcji w Hiszpanii, wyląduje w koszu.
Jest to historia niezwykłego paradoksu. W roku 2010 rządząca wówczas partia socjalistyczna uchwaliła ultraliberalną ustawę aborcyjną, choć takiej propozycji nie było w jej programie wyborczym. W roku 2014 rządząca prawicowa Partia Ludowa zdecydowała zachować ustawę socjalistów, choć jej obalenie stanowiło jeden z najważniejszych punktów jej wyborczych obietnic. W obu przypadkach wyborcy zostali nabici w butelkę, w sposób charakterystyczny dla współczesnych, neoliberalnych demokracji zachodnich. Jeszcze w niedzielę 21 września setki tysięcy Hiszpanów wyszło na ulice 60 miast i miasteczek, by domagać się od rządu przedstawienia parlamentowi projektu ustawy antyaborcyjnej, zatwierdzonego zresztą przez ów rząd w grudniu zeszłego roku. Jednak dwa dni później premier Rajoy ostatecznie rozwiał to, co okazało się tylko demokratycznym złudzeniem – projekt, o który od trzech lat walczył minister sprawiedliwości Alberto Ruiz-Gallardón, nie zostanie skierowany do parlamentu. Tego parlamentu, w którym prawica ma absolutną większość dzięki głosom ludzi wierzących w jej „chrześcijańskie” hasła wyborcze. Tego samego dnia minister Gallardón, którego premier nie poinformował wcześniej o swej decyzji, podał się do dymisji, oświadczając z goryczą, że całkowicie odchodzi z polityki. Fakt, że nie on jeden został w tej historii wystrychnięty na dudka, nikogo nie pocieszył.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Jerzy Szygiel