Pani premier ma na sumieniu pomoc w aborcji, chce związków partnerskich i sztucznego zapłodnienia – po prostu katoliczka.
03.10.2014 13:30 GOSC.PL
Parafianin dzwoni do kurii: – Nasz proboszcz popił i szedł ulicą narąbany jak bela. A potem wpadł do rowu i zasnął. Mnóstwo ludzi to widziało.
– A był w sutannie?
– Niestety tak.
– A to chwała Bogu.
No właśnie nie chwała Bogu. To niezbyt uczciwe chwalić się swoją formalną przynależnością do jakiejś grupy, gdy ostentacyjnie łamie się obowiązujące w niej najważniejsze zasady. A coś takiego robi premier Ewa Kopacz – deklaruje katolicyzm, choć jej czyny rażąco sprzeciwiają się podstawom katolicyzmu. Jeszcze jako minister zdrowia poważnie obciążyła swoje sumienie, wskazując szpital, w którym zabito dziecko nieletniej „Agaty” z Lublina. Nic nie wskazuje na to, żeby od tamtego czasu wykazała się choćby szczątkową refleksją nad tym, co zrobiła. Bo nie jest żadnym dowodem na zmianę poglądów fakt, że Ewa Kopacz podczas zaprzysiężenia rządu użyła formuły „tak mi dopomóż Bóg”. Przeciwnie – najwyraźniej to tylko „sutanna”, która w połączeniu z czynami i deklarowanymi planami jedynie pogarsza sprawę.
A jakie to plany? W „Kropce nad i” pani premier przedstawiła zamierzenia, które dla katolika – i w ogóle dla człowieka sumienia – są nie do przyjęcia (przeczytaj tekst Kopacz za in vitro i związkami partnerskimi).
In vitro? Ależ oczywiście. I tylko ten brzydki PiS przeszkadza: „Można kogoś przekonywać bez końca. Jeśli ktoś ma blokadę i mówi »nie, bo nie«, to nie jest w stanie zrozumieć tysiąca polskich rodzin, młodych małżeństw, które dzisiaj chcą mieć dziecko i zabiera im się szansę przez to, że wycofuje się tę metodę”.
Związki partnerskie? „Ja myślę, że to trzeba uregulować. Byłam przeciwniczką adopcji dzieci przez takie pary i to mówiłam”.
To miło, że pani premier jeszcze nie „dojrzała”, i nie chce dać „takim parom” dzieci, ale przed prawnym sankcjonowaniem karykatury małżeństwa to już oporów nie ma. Podobnie jak nie ma oporów przed ratyfikacją genderowej „Konwencji antyprzemocowej”. No piękny katolicyzm.
W takim razie do czego Bóg ma pani premier dopomagać? Do pomocy przy promocji grzechu? Do usuwania ludziom przeszkód na drodze do zguby?
Co zatem stanowi o katolicyzmie pani premier? Że chodzi do kościoła (jeśli chodzi)? Że w piątki nie je mięsa (jeśli nie je)? Takie rzeczy są ważne, ale stają się faryzejskimi praktykami, gdy nie idą w parze z troską o prawdziwe dobro. A prawdziwym dobrem jest wszystko to, co prowadzi do zbawienia, złem natomiast to, co prowadzi w przeciwnym kierunku. Nikt nie ma obowiązku być katolikiem, ale kto nim jest, ma obowiązek wiedzieć takie rzeczy.
Pani premier zachowuje się jakby tego nie wiedziała. Nic dziwnego, że „poganie bluźnią imieniu Boga”. No bo jeśli z Bogiem kojarzą takich „katolików”…
Franciszek Kucharczak