Prezydent Rady Europejskiej raczej panuje, niż rządzi. I głównie firmuje decyzje podejmowane przez innych.
Stanowisko, które od 1 grudnia obejmie Donald Tusk, ma historię krótką i długą zarazem. Krótką, bo po przyjęciu traktatu lizbońskiego piastował je tylko jeden polityk, Herman Van Rompuy. Długą, bo sama rada, jako ciało skupiające szefów rządów (lub prezydentów) państw członkowskich UE, istnieje już 40 lat, tyle że przed przyjęciem traktatu lizbońskiego jej szefowie zmieniali się co pół roku. Przewodniczącym Rady Europejskiej był każdorazowo szef państwa, które akurat sprawowało prezydencję. Nowe rozwiązanie miało w założeniu wzmocnić pozycję „prezydenta Europy”, jak niektórzy nazywają funkcję przewodniczącego, ale – zdaniem wielu obserwatorów – paradoksalnie ją osłabiło. – Jeśli za takim przewodniczącym stała siła dużego państwa, sporo był w stanie przeforsować, nawet w krótkim czasie. Tak było w przypadku prezydencji francuskiej czy niemieckiej – zauważa Marek Cichocki z Centrum Europejskiego Natolin, redaktor naczelny „Teologii Politycznej”. Pięć lat kierowania Radą Europejską przez Van Rompuya zupełnie zmieniło tę sytuację. Przewodniczący stał się bardziej negocjatorem, czy wręcz notariuszem gremium składającego się z szefów państw.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Piotr Legutko