Mnisi z legendarnej buddyjskiej świątyni Shaolin, gdzie 1500 lat temu miało powstać kung fu, od kilku lat udowadniają, że znają się też na biznesie. Teraz klasztor poszukuje dyrektora public relations i osoby do prowadzenia profili w mediach społecznościowych.
Położony w górach prowincji Henan w środkowych Chinach starożytny klasztor zyskał ogólnoświatową sławę w drugiej połowie XX wieku, głównie dzięki filmom z gatunku kung-fu.
Jednak dopiero zarządzający świątynią od 1999 roku opat Shi Yongxin (czyt. szy jung-hsin) wykorzystał komercyjny potencjał świątyni i za sprawą szeregu posunięć marketingowych przekształcił jej nazwę w znaną na całym świecie markę, a sam klasztor - w popularną destynację turystyczną. Shi założył m.in. związaną z Shaolinem wytwórnię filmową, sklep internetowy i markę napojów.
By dodatkowo zwiększyć zasięg oddziaływania i promować się także w nowych mediach, klasztor ogłosił nabór na stanowiska dyrektora ds. PR i edytora prowadzącego profile na internetowych portalach społecznościowych.
PR-owcy Shaolinu muszą doskonale władać piórem oraz biegle znać angielski - napisano w ogłoszeniu. Znajomość kultury buddyzmu zen będzie dodatkowym atutem, ale nie jest bezwzględnie wymagana. Od kandydatów nie oczekuje się również biegłości w sztuce medytacji, znajomości kung-fu czy przestrzegania diety wegetariańskiej. Chociaż wszyscy mnisi to mężczyźni, PR-owcem może zostać również kobieta - wyjaśnili wątpliwości dziennikarzy przedstawiciele świątyni.
Dyskusja na temat przesadnej komercjalizacji klasztoru toczy się w Chinach już od kilku lat, a przedsiębiorczy opat nazywany jest przez chińskie media "prezesem Shaolinu". Jednak wielu odwiedzających kolebkę kung-fu turystów z zagranicy wciąż liczy, że odnajdzie tam oazę spokoju, miejsce zadumy, medytacji i wewnętrznej refleksji, jakie znają z filmów.
"(Klient) spodziewał się Shaolin z filmów kung-fu, gdzie mnisi prowadzą żywot kontemplacyjny, a uczniów wybierają, kierując się ich charakterem i moralnością. Był bardzo zaskoczony tym, co tam zastał, jak sam to określił: 'Krupówki'. Setki turystów, mnisi sprzedający bilety na bramkach i pokazy (sztuk walki) za dodatkową opłatą" - wspomina w rozmowie z PAP tłumaczka Zuzanna Kołucka, która niedawno oprowadzała po klasztorze Shaolin zamożnego turystę z Polski.
"Ponieważ były tam straszne tłumy, nie udało mu się nawet porozmawiać z mnichem" - powiedziała. Dodała, że mężczyzna od lat interesował się kulturą chińską i marzył o wizycie w Shaolin.
Temat komercji w chińskiej turystyce nie zamyka się na klasztorze Shaolin. Za wstęp na większość chińskich atrakcji turystycznych trzeba słono płacić, a liczba odwiedzających je turystów jest zazwyczaj przytłaczająca. Zarządzanie dobrami kultury w tym kraju często podporządkowane jest ideologii zysku. Autentyczne starożytne świątynie burzy się tam w imię realizacji projektów budowlanych, a jednocześnie, w innych miejscach, powstają nowe "starożytne" atrakcje turystyczne, na których będzie można lepiej zarabiać.
Jaskrawym przykładem tego fenomenu jest historia górskiego miasteczka Zhongdian w prowincji Junnan, którego nazwę oficjalnie zmieniono w 2001 roku na Shangri-La, pozorując jego związek z fikcyjną krainą o tej samej nazwie opisaną w utopijnej powieści "Zaginiony Horyzont" Jamesa Hiltona (w polskim tłumaczeniu kraina ta występuje jako Szangri La). Zmiany nazwy miejscowości dokonano w celu przyciągnięcia turystów; towarzyszyła jej budowa "starego miasta".
Wygląda na to, że zabieg przyniósł oczekiwane skutki. W 2010 roku portal Yunnan Wang z radością poinformował, że "wszędzie w mieście widać chińskich i zagranicznych turystów", co uznano za sukces prowadzonego przez władze marketingu turystycznego. Nie wiadomo, czy wszyscy odwiedzający to miejsce zdają sobie sprawę, że z legendarną krainą chińskie Shangri-La ma niewiele wspólnego.