Do książki dorwałam się późnym wieczorem. Oderwałam się po kilku godzinach. Senność minęła, a pozostało pytanie: jak one dały radę?
Jak przeżyły, walczyły, działały w warunkach skrajnie ekstremalnych. W powstaniu warszawskim. Pojawiło się też i drugie pytanie. Czy raczej refleksja: czy przypadkiem my, współczesne kobiety, nie jesteśmy dla siebie zbyt miękkie? Czy nie za bardzo rozczulamy się nad sobą w sytuacjach tak naprawdę dość prostych i banalnych? I czy brak dzielności na co dzień nie skutkuje (dla nas samych) brakiem szerszych horyzontów, mniejszą wolą zmian czy pewnym marazmem, który godzi w istotę kobiecości, przez Jana Pawła II nazwaną geniuszem.
Ale wracając do książki. „Dziewczyny z powstania” Anny Herbich to zbiór historii 11 kobiet: młodych dziewcząt, matek, sanitariuszek powstańczych, łączniczek. Wszystkie one przed wojną i powstaniem żyły normalnie, zapewne tego nie doceniając. Historia postawiła je w sytuacji dramatycznej. Musiały walczyć, rodzić dzieci podczas bombardowania, ratować ludzkie życie, gdy ich własne było zagrożone. I... dawały radę. Czasem sporo sensowniej niż towarzyszący im mężczyźni.
Oczywiście cieszmy się, my – współczesne kobiety, że nasze życie wygląda zgoła inaczej. Że nie musimy iść do powstania i narażać życia. Ale prócz tej radości niech i pozostanie w nas pewne postanowienie: dzielności w każdej sytuacji. Zresztą przecież wokół nas jest dużo kobiet dzielnych, mądrych i twardych. Na szczęście...
Koleżanka po lekturze „Dziewczyn z powstania” powiedziała: „Po przeczytaniu tej książki trochę przestałam się bać”... To chyba najlepsza recenzja. Najtrafniejsza. Polecam wszystkim kobietom, matkom, młodym dziewczynom, które się boją. Czyli (czasem) nam, wszystkim paniom.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Agata Puścikowska