Dziennikarze szukają PiS kandydata na prezydenta. Choć ten casting jest przedwczesny, fakt, że nie mogą nikogo znaleźć kiepsko świadczy o kadrach partii Kaczyńskiego.
18.08.2014 15:00 GOSC.PL
Trwa przedwczesny casting na PiSowskiego kandydata na kandydata na prezydenta. Do wyborów prezydenckich jeszcze rok, ale już wymienia się nazwiska osób, które mogłyby kandydować na najwyższy urząd w państwie z poparciem Prawa i Sprawiedliwości. Królują kandydatury „profesorskie”: Andrzej Nowak, Piotr Gliński, Jadwiga Staniszkis, Zyta Gilowska, Bogdan Chazan a nawet Ryszard Bugaj. O politykach wiele się nie mówi, a jeśli, to o Jarosławie Kaczyńskim (który zapowiedział, że kandydować nie zamierza) i Jarosławie Gowinie, który jako były członek Platformy Obywatelskiej mógłby na swoją stronę przeciągnąć jej zwolenników.
Ta dziennikarska zabawa ma jednak także swoje plusy, bo pozwala zrozumieć, na czym stoimy. Na rok przed wyborami panuje niemal powszechne przekonanie, że nikt nie ma szans wygrać wyborów z Bronisławem Komorowskim. „Wuj Narodu”, jak nazwał go Ludwik Dorn, nie zasłynął przez ostatnie cztery lata niczym spektakularnym, przestał kompromitować się wpadkami językowymi i pozuje na prezydenta wszystkich Polaków, choć jednocześnie karnie podpisuje wszystkie ustawy przyjmowane przez sejmową większość PO-PSL (nie licząc wyjątków typu reforma szkoły lotniczej w Dęblinie). To rzeczywiście może wystarczyć, by pokonać innych kandydatów, zwłaszcza jeśli otrzyma poparcie ludowców.
Jednak jest o co walczyć: Paweł Lisicki w nowym „Do Rzeczy” słusznie wskazuje, że o ile w warunkach współrządzenia z własną partią prezydent może w spokoju huśtać się na żyrandolu, o tyle w warunkach kohabitacji może stać się prawdziwym utrapieniem dla rządu. Dlatego Prawo i Sprawiedliwość, jeśli chce realizować swój program, musi podejść do sprawy na poważnie. Problem w tym, że skoro dziennikarze, którzy na co dzień śledzą meandry polityki, nie potrafią szybko wskazać tych spośród działaczy PiS, którzy nadawaliby się do tego wyścigu (nie mówiąc już o sprawowaniu urzędu prezydenta) i muszą wyszukiwać mniej lub bardziej związanych z partią Kaczyńskiego profesorów, to znaczy, że największa partia opozycyjna ma problem z własnymi kadrami, a raczej jej brakiem. Skoro nikt nie wyobraża sobie Mariusza Kamińskiego, Adama Lipińskiego, Antoniego Macierewicza czy Beatę Szydło na stanowisku prezydenta, to znaczy, że potencjał osobowy tej partii jest marny.
Szansą na rozwianie tego przeświadczenia byłaby realizacja pomysłu Ryszarda Czarneckiego, by przeprowadzić w PiS prawybory prezydenckie. Gdyby przeprowadzono je inaczej, niż zrobiła to PO 4 lata temu (nikt prócz Bronisława Komorowskiego i Radosława Sikorskiego nie miał prawa startować), moglibyśmy się dowiedzieć nieco więcej o wizjach Polski liderów PiS. Otwarta debata programowa między czołowymi posłami, senatorami czy europosłami Prawa i Sprawiedliwości, liderami partii-satelit (one też mają poprzeć wspólnego kandydata) i zaprzyjaźnionymi bezpartyjnymi politykami mogłaby być ożywcza.
Niestety, taki pomysł jest w Polsce, w której każda partia (prócz, co ciekawe, ugrupowań postkomunistycznych) jest do bólu scentralizowana, niemożliwy do zrealizowania. Jednak gdyby się udało, PiS dostałby szansę pokazania się jako partii najbardziej demokratycznej spośród wszystkich partii wodzowskich królujących na scenie politycznej. Oczywiście Jarosław Kaczyński musiałby mieć pewność, że wśród jego kolegów są sensowni kandydaci na kandydata (i jednocześnie nie próbować ustalać wyniku wyścigu jeszcze przed jego rozpoczęciem). Bo jeśli nie ma, rzeczywiście lepiej postawić na jakiegoś profesora, a potem zwalić winę za porażkę na jego nierozpoznawalność.