Kto uważa, że polityka nie ma wielkiego znaczenia, niech zobaczy ten teledysk.
12.08.2014 11:04 GOSC.PL
Zobaczyłem teledysk „Koinonia” z piosenką dla papieża Franciszka, śpiewaną przez grupę Koreańczyków z Seulu. Oczywiście ni w ząb nie rozumiem ani śpiewu, ani napisów, ale ciepło się na sercu robi, gdy się to ogląda i się tego słucha. Zobaczcie zresztą sami: Piosenka dla Franciszka.
Czy ci ludzie nie są piękni? Nie chodzi nawet o samą estetykę, chociaż i tu niczego nie brakuje. Ale jest jeszcze to „coś” – światło bijące od środka tych ludzi. I radość, której nie można udać. I spokój. I harmonia.
A przecież niewiele kilometrów na północ żyją ludzie o podobnym wyglądzie i takim samym języku. Jednak daremnie szukać u nich radości, spontaniczności i jakichkolwiek oznak wolności. Tuż za odrutowaną granicą rozciąga się państwo oszalałych komunistycznych satrapów, pełne szpicli, terroru, strachu, tortur, głodu i śmierci. Jeden wielki obóz koncentracyjny.
Różnica między tymi dwoma państwami, które kilkadziesiąt lat temu były jednym organizmem, jest bardzo wymownym świadectwem tego, jakie znaczenie ma polityka. Wystarczyłoby, że Amerykanie w latach 50-tych daliby sobie spokój z zaangażowaniem militarnym na Półwyspie Koreańskim, a nie byłoby dziś śpiewów w seulskiej katedrze. W ogóle katedry by nie było, a wszelkie inne śpiewy niż ku czci „Ukochanego Przywódcy” (czy jak tam obecnego psychopatę nazywają), byłyby zakazane. Nie byłoby wizyty papieża, bo nie byłoby milionów katolików, nie byłoby radości, wolności. Byliby zastraszeni ludzie, od becika znający tylko religię uwielbienia dla dynastii Kimów, której gorliwe wyznawanie jest pierwszym warunkiem przeżycia.
Cała Korea trwałaby dziś w koszmarnym ucisku czerwonej władzy, gdyby już w czasie wojny koreańskiej istnieli hipisi i inni „pożyteczni idioci”. To w dużej mierze przez tych naiwnych pięknoduchów, wykrzykujących pacyfistyczne frazesy, miliony ludzi na Dalekim Wschodzie znalazły się potem w strefie sowieckiego „raju”. A zło tego „raju” polegało głównie (i polega – tam, gdzie jego relikty się zachowały) na próbie przejęcia rządu dusz. Bo wszelkie ziemskie „imperia zła” nie poprzestają na zawładnięciu ciałami – ich władcy chcą mieć dla siebie to, co przysługuje Bogu: cześć religijną. I w tym celu piorą mózgi poddanych, szczególną troską otaczając urobienie dla siebie młodych pokoleń. Trzymają ich w zamknięciu bez Boga, bez wartości wyższych, bez możności wyboru i decydowania o sobie.
Im dłużej to trwa, tym gorzej dla wszystkich. Po dziesięcioleciach bezprecedensowej indoktrynacji (m.in. w „przedszkolach tygodniowych” – w Korei Płn. rodzice widzą pociechy raz w tygodniu), trudno sobie wyobrazić, jakie będzie to społeczeństwo, gdy wreszcie upadnie reżim Kimów. I jak wiele czasu trzeba będzie, żeby pozbyło się mentalności niewolnika.
Dwa krańcowo różne światy, choć stykające się ze sobą. O losie żyjących w nich ludzi zdecydowała polityka. I w efekcie na południu żyją ludzie wolni, na północy wegetują ludzie upodleni.
Wojna koreańska, niezależnie od wielkiej liczby poległych Koreańczyków, kosztowała życie 35 tysięcy Amerykanów. Czy było warto? Czy to miało sens?
Obrazki z katedry w Seulu są odpowiedzią. A niebawem zobaczymy wiele innych, pewnie jeszcze wymowniejszych scen ze spotkań Koreańczyków z papieżem Franciszkiem.
Może ktoś uważa, że to nie ma znaczenia. Ludzie rozpieszczeni, nieznający smaku niewoli, zwłaszcza ideologicznej, mówią, że nie warto się angażować, a tym bardziej ginąć za cokolwiek.
Warto, żeby tacy ludzie pomyśleli o granicy między dwiema Koreami. Ona mówi o tym, że polityka jest ściśle związana z moralnością i ma skutki nie tylko doczesne. Bo choć nie wszyscy chcą się nią zajmować, to ona zajmuje się wszystkimi.
Franciszek Kucharczak