Powstanie warszawskie nie pachnie. – Pamiętam tylko chlor, który uderzał w nozdrza, gdy wchodziliśmy do kanałów – mówi Barbara Kurkowiak, ps. „Kuczarawa” i „Basia”. Ten chlor wyżarł większość wspomnień.
Barbara Kurkowiak i Maria Wąsowska, noszące pseudonimy „Grażyna” i „Kowalska”, kuzynki, których ojcowie byli braćmi, a mamy siostrami, były sanitariuszkami w I Pułku Szwoleżerów im J. Piłsudskiego. – Ale nie na koniach – uśmiechają się. 1 sierpnia na Godzinę „W” Maryjka zawiozła Basię na ramie swojego roweru z Lasek na Mokotów. Miała 20 lat, a Basia 18. – Nie pamiętam, co nosiłam na nogach, w co byłam ubrana, co jadłyśmy – mówi Barbara, a Maria potakuje. Jakby na ten czas pod sukienką miały tylko mężnego ducha, który krew z ran uznaje za łzy, co przez chwilę popłyną i przestaną. Maria: – Od malutkiego byłyśmy wychowywane w wojskowym drylu wprowadzonym przez ojca Basi – płk. Remigiusza Grocholskiego. Pod jego dowództwem służyły w czasie powstania na Mokotowie. – On nas traktował jak żołnierzy. Czy ty pamiętasz, jak żeśmy za nim cwałem konno jechały przez pola, a potem przez las? – zwraca się do Barbary, która ma dziewięcioro rodzeństwa. Najstarsi poszli do powstania. Barbara: – Wszystko w życiu było cwałem. Każde dziecko musiało panować nad sobą. Jak się ktoś skaleczył, nie można było płakać. Ojciec uczył nas ciągłej dzielności. Dlatego pójście do powstania było takie normalne. On i nasi stryjowie, jego bracia, stale byli w wojsku. Jak się jedna wojna skończyła, to się druga zaczęła. Było niemożliwe, żeby nie brać w niej udziału. Imponowało mi, że ojciec przechowywał jak świętość mundur polskiego wojska i poszedł w nim do powstania. Nosił go do końca, nie jak inni, którzy czapkę tylko jakąś wkładali.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Barbara Gruszka-Zych