„Newsweek” wmawia czytelnikom, że liderzy PiS i NP niechybnie stworzą wspólny rząd. Ich koalicja jest jednak mało prawdopodobna.
28.07.2014 09:19 GOSC.PL
Tygodnik Tomasza Lisa wpycha Jarosława Kaczyńskiego i Janusza Korwin-Mikkego na ślubny kobierzec. Cel prorządowego tygodnika jest jasny: przestraszyć ludzi bojących się „powrotu PiS do władzy” i w ten sposób zmobilizować ich do bardziej aktywnego popierania Platformy Obywatelskiej. Ponadto można w ten sposób zasiać niepokój u prosocjalnych i antyrosyjskich wyborców PiS, a także tych zwolenników Nowej Prawicy, którzy uważają partię Jarosława Kaczyńskiego za stronnictwo skrajnie lewicowe lub do niedawna głosowali na Ruch Palikota.
Pretekstem jest wypowiedź Korwin-Mikkego dla „Newsweeka”. Lider NP mówi, że mógłby zostać ministrem bez teki w rządzie Jarosława Kaczyńskiego. Ostatecznie tym ministrem nawet być nie musi – rząd będzie popierał, jeśli będzie on realizował liberalny gospodarczo program. To żadna nowość, Korwin-Mikke mówi to od lat. Podobnie zresztą, jak jego partyjni koledzy – do tej pory nie padła ani jedna wypowiedź z kręgu Nowej Prawicy, z której wynikałaby otwartość na udział w realnych rządach.
Podobnie sytuacja wygląda, jeśli chodzi o PiS. Jarosław Kaczyński od lat krytykuje radykalnie liberalne poglądy Korwin-Mikkego, wielokrotnie (ostatnio w dzisiejszym „Fakcie”) sugerował jego „niejasną rolę w polityce”. Dodatkowo przeszkadzać mu może prorosyjska postawa lidera NP (i de facto całej jego partii) w obliczu wojny na Ukrainie. Przede wszystkim zaś PiS celuje w samodzielne rządy. Trzy ostatnie sondaże, przeprowadzone przez TNS Polska, Homo Homini i GfK Polonia wskazują na ponadczterdziestoprocentowe poparcie dla PiS wśród zdecydowanych wyborców (przy wspólnym starcie z Polską Razem i Solidarną Polską jest to nawet ponad 45 proc.). Gdyby w realnej elekcji PiS zdobył ponad 40 proc. głosów, w naszym systemie wyborczym oznaczałoby to wręcz pewność zdobycia ponad 230 mandatów.
Gdyby jednak PiS potrzebował do stworzenia rządu pomocy jakiejś innej partii, to czy mógłby liczyć na Nową Prawicę? Teza, że Kaczyński i Korwin-Mikke „są skazani na polityczne małżeństwo”, wypisana na okładce „Newsweeka”, może być prawdziwa pod warunkiem, że PiS nie będzie mógł zawrzeć koalicji z nikim innym. Jednak naturalnym koalicjantem partii Kaczyńskiego jest Polskie Stronnictwo Ludowe. Mimo sondaży, które tradycyjnie niedoszacowują ludowców, trudno wyobrazić sobie ich brak w parlamencie – przecież wystarczy, by do urn poszli wszyscy członkowie PSL, ich rodziny i po jednym koledze i już próg 5 proc. jest przekroczony. Programowo partia Janusza Piechocińskiego jest znacznie bliższa PiS niż NP, a w swej historii pokazała, że koalicję zawrzeć może z każdym.
Jeśli jednak ludowcy nie zgodzą się na wspólne rządy z PiS, koalicja z Nową Prawicą wcale nie jest wykluczona. W polityce nigdy nie powinno się mówić: „nigdy”, nie należy więc zakładać, że w obliczu możliwości wejścia do rządu radykalni w swych wypowiedziach działacze NP z powodów pryncypialnych odrzucą kompromis z PiS. Także osobiste animozje nie powinny stać na drodze porozumienia: Jarosław Kaczyński potrafił nazwać Andrzeja Leppera „warchołem”, by po kilku dniach przywrócić go do rządu. Jednak, mimo to, taka koalicja jest mało prawdopodobna, przede wszystkim ze względu na pragmatyczne problemy, jakie miałaby z nią Nowa Prawica. Po pierwsze, nie wygląda na to, by NP była w ogóle przygotowana do rządzenia, nawet jako mniejszy koalicjant. W jej szeregach nie widać zbyt wielu osób, które mogłyby zajmować czołowe stanowiska w ministerstwach – merytorycznie najlepiej przygotowane jest do tego środowisko Republikanów, skupione wokół Przemysława Wiplera, jedynego posła NP. Co prawda, Korwin-Mikke mówi, że gdyby jego partia miała pokierować państwem, to nie jej członkowie weszliby do rządu, a eksperci, którzy z pewnością „zaraz by się znaleźli”, jednak problem krótkiej ławki nie jest wydumany, o czym przekonał się PiS w latach 2005-2007 (pamiętamy polowania na kandydatów na ministra finansów czy spraw zagranicznych). Po drugie zaś, Korwin-Mikke prowadzi politykę totalnej kontestacji sceny politycznej. Stosując taką retorykę, bardzo trudno byłoby mu wytłumaczyć wyborcom pragmatyczne prowadzenie polityki i wejście do rządu z Jarosławem Kaczyńskim – mogłoby to się skończyć radykalnym spadkiem poparcia dla Nowej Prawicy.
Z kolei PiS mógłby wizerunkowo wiele zyskać, ostentacyjnie dystansując się wobec możliwości zawarcia koalicji z Nową Prawicą, gdy stanie się ona realna. Wtedy Kaczyński mógłby zagrać va banque (to w jego stylu) i podczas przyspieszonych wyborów powalczyć o najwyższą stawkę. Prędzej niż na rządy PiS-NP możemy liczyć na powtórkę telenoweli o tworzeniu prawicowej koalicji, znanej z lat 90-tych XX wieku i 2005-2007.
Stefan Sękowski