Pół wieku temu w USA przyjęto ustawę o prawach obywatelskich, będącą kamieniem milowym w walce o równouprawnienie czarnoskórych. Dopiero 100 lat po zniesieniu niewolnictwa zakazano segregacji rasowej w szkołach, barach i pracy, ale problem rasizmu nie zniknął.
Gdy prezydent USA Lyndon Johnson podpisywał 2 lipca 1964 roku ustawę o prawach obywatelskich, apelował do narodu: "Powstrzymajmy strumień rasowej nienawiści, odłóżmy na bok nieistotne różnice, niech ten naród będzie jedną całością".
W latach 60. XX wieku amerykańskie społeczeństwo było mocno podzielone. Czarnoskórzy Amerykanie traktowani byli jak obywatele drugiej kategorii: mieli ograniczony dostęp do szkół, mieszkań czy pracy. Zwłaszcza w stanach południowych istniały restauracje, gdzie nie obsługiwano czarnych Amerykanów, jeździły taksówki, do których nie wolno im było wsiadać, były baseny tylko dla białych. Na ulicach instalowano osobne krany z wodą pitną dla obu ras, a w autobusach czarni mogli przebywać tylko w tylnej, wyznaczonej części pojazdu. Zgodnie z prawem można było odmówić zatrudnienia kogoś ze względu na kolor jego skóry.
"Dzięki tej ustawie prawa obywatelskie zostały spisane na papierze. Dla Afroamerykanów oznaczało to potwierdzenie: 'Jesteśmy obywatelami, ludźmi, żyjemy w tym kraju i nigdzie się nie wybieramy' - powiedziała PAP Ida Jones z centrum badań nad historią i kultury czarnoskórych Amerykanów na Uniwersytecie Howarda w Waszyngtonie. - To było ogromnie ważne. Ludziom dano szansę na pracę w firmach i umożliwiono skarżenie się w sądach, gdy ich prawa były łamane".
Aż 102 lata minęły w USA od zniesienia niewolnictwa we wstępnej proklamacji emancypacji z września 1862 roku (oficjalnie zaczęła obowiązywać od stycznia 1863 roku) do zniesienia segregacji rasowej w miejscach publicznych oraz do zakazu dyskryminacji w miejscu pracy. Przyjęcie ustawy - po najdłuższej w dziejach Kongresu obstrukcji parlamentarnej - graniczyło niemal z cudem. Ówczesne partie polityczne bardzo różniły się od obecnych. Kongres był kontrolowany przez Demokratów, a ci - zwłaszcza z południa - byli bardzo konserwatywni i, tak jak ich wyborcy, przeciwni zakończeniu segregacji.
Ustawę o prawach obywatelskich zainicjował prezydent John F. Kennedy. W wystąpieniu telewizyjnym w czerwcu 1963 roku apelował: "Niech każdy Amerykanin cieszy się z przywilejów bycia Amerykaninem, bez względu na rasę czy kolor skóry". Nie udało mu się tej sprawy doprowadzić do końca, gdyż zablokowana przez Demokratów ustawa nie wyszła nawet poza komisję parlamentarną, a prezydent został zamordowany w tym samym roku. Niespodziewanie udało się to jego następcy, Demokracie z Teksasu Johnsonowi, dzięki politycznym manewrom i świetnym kontaktom z kongresmenami.
"Johnson zrobił to z politycznej konieczności, a nie z miłości do czarnych - mówi Jones. - Był prawdziwym Teksańczykiem. W prywatnych rozmowach odnosił się do czarnych rasistowskim słowem +Negro+. Rozumiał jednak, że USA nie są w stanie prowadzić dwóch wojen naraz, tej w Wietnamie i drugiej w kraju. Musiał coś zrobić, by temu zapobiec".
Pokojowa walka z segregacją rasową, prowadzona zwłaszcza przez Martina Luthera Kinga, w latach 60. nabierała rozpędu. Marsze przeciw rasizmowi były brutalnie rozpędzane przez policję, a działacze ruchu praw obywatelskich skrytobójczo mordowani przez Ku-Klux-Klan. "Już prezydent (Abraham) Lincoln ostrzegał, że 'czarni nie będą spać wiecznie'. Przez wiele lat odmawiano im edukacji, godnego życia i sprawiedliwości, więc w końcu trzeba było im te prawa przyznać" - dodaje Jones.
Ustawa z 1964 roku zakazywała dyskryminacji rasowej w miejscu pracy i przy zatrudnianiu, w procedurach wyborczych oraz w miejscach publicznych takich jak środki transportu czy baseny. Jej przyjęcie nie zakończyło jednak walki z dyskryminacją. W wielu częściach USA rasizm był tak głęboko zakorzeniony, że wdrażanie ustawy napotykało opór; jednocześnie w siłę rośli afroamerykańscy radykałowie. Po zabójstwie Kinga w 1968 roku w całym kraju wybuchły brutalne zamieszki. Jednak na kilka lat przed śmiercią King odniósł kolejny sukces - Kongres przyjął ustawę, która dawała czarnym Amerykanom pełne prawa wyborcze.
Choć zinstytucjonalizowana segregacja w USA już nie istnieje, a krajem od sześciu lat rządzi pierwszy czarnoskóry prezydent Barack Obama, problem rasizmu nie zniknął. Aż 88 proc. Afroamerykanów uważa, że czarnoskórzy obywatele są w USA dyskryminowani. Te podziały stały się widoczne za sprawą protestów, jakie wybuchły w ubiegłym roku po wyroku uniewinniającym członka ochotniczej ochrony George'a Zimmermana (białego Amerykanina pochodzenia latynoskiego), który zastrzelił czarnoskórego nastolatka. Według protestujących uniewinniony zabójca kierował się uprzedzeniami do czarnoskórych i powinien był zostać oskarżony o działanie na tle nienawiści rasowej.
Według rozmaitych danych czarnoskórzy wciąż pozostają w tyle za białymi pod względem zamożności, pozycji społecznej i wykształcenia. W 2011 roku średnie dochody gospodarstw domowych Afroamerykanów stanowiły tylko 59 proc. dochodów białych, a od lat 50. stopa bezrobocia wśród czarnoskórej ludności jest mniej więcej dwa razy wyższa niż ta wśród białych. Czarnoskórzy na ogół mieszkają też w gorszych dzielnicach, gdzie są gorsze szkoły.
Według działaczy na rzecz praw obywatelskich zmian wymaga przede wszystkim amerykański wymiar sprawiedliwości. W więzieniach w USA przebywa ponad 2 mln mężczyzn, z czego większość to czarnoskórzy. Statystycznie jeden na 10 czarnych mężczyzn w wieku 30-34 lat trafia za kratki, w przypadku białych - jeden na 61. Skazani Afroamerykanie tracą prawa wyborcze, w niektórych stanach nawet na całe życie. Grupa kongresmenów zabiega, by to zmienić, ale szanse na poparcie projektu przez kontrolujących Izbę Reprezentantów Republikanów są znikome.