O aferze podsłuchowej i o konieczności gruntownej reformy Biura Ochrony Rządu z płk. Andrzejem Pawlikowskim, byłym szefem tej formacji, rozmawia Mariusz Majewski.
Mariusz Majewski: Załóżmy, że taka afera wybucha czasie, kiedy Pan kieruje BOR-em. Ktoś podsłuchuje ważnych polityków. Ponadto śledczy jako zamieszanych w ten proceder podejrzewają m.in. byłych i obecnych funkcjonariuszy biura. Co Pan robi?
Andrzej Pawlikowski: Przede wszystkim wcześniej reagowałbym i sprawdzałbym wszelkie informacje mówiące o tym, że coś takiego może się dziać. Krótko mówiąc, działania prewencyjne. Kazałbym bardzo dokładnie, jeszcze baczniej, niż to robiono zwyczajowo, sprawdzać miejsca czasowego pobytu prezydenta, premiera, ministrów, właśnie pod kątem możliwych podsłuchów. Należy zwrócić uwagę, iż informacje o tym, że ważni politycy mogą być podsłuchiwani, pojawiały się jesienią ubiegłego roku. Mówił o tym między innymi poseł Marek Opioła z sejmowej Komisji ds. Służb Specjalnych.
Jakie zadania ma BOR w momencie, gdy ochraniany przez służbę minister umówił się na spotkanie z urzędnikiem państwowym, ale nie w budynku instytucji, tylko gdzieś w restauracji?
Skoro mamy kogoś chronić, to musimy poznać miejsce, w którym będzie przebywał. Zawsze kilka restauracji było pod nadzorem BOR, bo tam regularnie bywają politycy objęci ochroną. Za moich czasów też stale weryfikowaliśmy kilka takich miejsc pod kątem zagrożenia w budynku, w najbliższej okolicy. Sprawdzaliśmy pracowników. Później na tej podstawie mogliśmy wskazać politykom, że np. do tej restauracji można spokojnie pójść i porozmawiać, bo jest pewna. Czasami sami politycy dzwonili do szefa i mówili, że będą mieli spotkanie, będą ważne tematy i dobrze byłoby sprawdzić miejsce rozmowy. W BOR są narzędzia, żeby sprawdzać takie rzeczy, i można było to zrobić. Z drugiej strony mamy niefrasobliwość i nieodpowiedzialność ministra Sienkiewicza. Z tego, co wiem, nie poprosił o sprawdzenie miejsca na okoliczność spotkania z wysokim urzędnikiem państwowym, jakim jest prezes NBP. Rozmawiał tak pewnie i otwarcie, jakby był go pewien.
Idźmy dalej w tych naszych założeniach. Metody prewencyjne nic nie dały. Gazeta opublikowała fragmenty stenogramów nagrań. Fragmentów samych nagrań można posłuchać w internecie. Mleko się rozlało. Co robi szef?
Od razu podałbym się do dymisji, czyli oddał do dyspozycji premiera. Totalna kompromitacja, oczywista sprawa. Wiadomo, że błędów nie da się do końca uniknąć. Ale jeśli je popełniamy, ponosimy odpowiedzialność. Gdybym starał się trwać na stanowisku, nie mógłbym patrzeć spokojnie w lustro. Poza tym, jakbym wyglądał w oczach szefów zagranicznych służb ochrony, z którymi współpracujemy na co dzień.
Premier nie przyjmuje dymisji. Nie dymisjonuje też szefa MSW, który jest negatywnym bohaterem nagrań. Daje mu nawet misję ustalenia winnych. Pana natomiast prosi o jak najszybsze efekty w tej sprawie. Jakie ma Pan możliwości działania?
Po pierwsze od razu zwracam się do szefa wewnętrznej komórki BOR z poleceniem wszczęcia czynności wyjaśniających. Polegają one na przesłuchiwaniu świadków i ustalaniu, jak mogło to tego dojść oraz kto mógł wziąć w tym udział. Mam nadzieję, że właśnie takie czynność są tam teraz realizowane.
Co może Pan powiedzieć o samym nagraniu? Jakiej metody użyto, jaki to był podsłuch?
Żaden profesjonalista bez analizy fonoskopijnej, bez dokładnego obejrzenia samego miejsca nie podejmie się takiej analizy. Mogę jedynie powiedzieć, że jakość nagrania wskazuję na miejsce bardzo blisko stolika, przy którym panowie rozmawiali. Urządzenie mogło być zainstalowane w lampie nad stolikiem, w nodze od stołu albo obrazie. Co do sprzętu wystarczy odwiedzić jakiś internetowy sklep, tzw. spy shop, żeby się przekonać, jak bogaty wybór sprzętu do nagrywania jest tam oferowany. Wcale nie najgorsze rejestratory, którymi można było to zrobić, zaczynają się od 200 zł.
Mariusz Majewski