Dowódca I batalionu piechoty morskiej z Teodozji ppłk Dmitrij Dielatickij, którego jednostka najdłużej opierała się siłom rosyjskim na Krymie, służy dziś w ukraińskim Mikołajowie. Choć pochodzi z Rosji, nie przeszedł na jej stronę nawet w rosyjskiej niewoli.
Dielatickij powiedział w rozmowie z PAP, że na Krymie służył dość długo, dowodząc różnymi jednostkami, a przed ostatnie dwa lata był dowódcą I batalionu.
"Byliśmy ostatnią jednostką na Krymie, która służyła jeszcze pod flagą Ukrainy. Dzień przed szturmem dowództwo Federacji Rosyjskiej nalegało, żebyśmy opuścili flagę państwową. Wyznaczono nam termin, do kiedy mamy się poddać lub odejść po opuszczeniu flagi. Po raz kolejny odmówiliśmy" - opowiada o szturmie, do którego doszło 24 marca.
Jak mówi, Rosjanie podjęli nieudane próby dostania się na teren jednostki jeszcze wieczorem poprzedniego dnia, a około godz. 3.30 w nocy zaczął się szturm.
"Szturmowano z różnych stron na transporterach opancerzonych, na śmigłowcach. Rosjanie strzelali ostrą amunicją. Staranowali z jednej strony bramę transporterami. Specnaz przeprowadził desant ze śmigłowców, zaczęli ostrzeliwać koszary i sztab, wrzucać granaty dymne, rozpylać gaz łzawiący. Wołaliśmy, żeby nie strzelali, bo w koszarach są kobiety służące w wojsku jako lekarze. Nie było na to żadnej reakcji. Trwał ostrzał" - opowiada.
Jak tłumaczy, na terytorium Krymu nie ogłoszono stanu wojennego i dlatego z prawnego punktu widzenia żołnierze ukraińscy nie mieli prawa użycia broni. Po drugie, jednostka znajdowała się w mieście. "Nie mogłem dopuścić do tego, żeby ktoś z cywilów ucierpiał" - podkreśla.
W końcu Dielatickij zdecydował się dać marynarzom i oficerom rozkaz wyjścia z koszar.
"Specnaz wszystkich nas brutalnie powalił na ziemię. Bito także już leżących. Potem wszystkich oficerów oprócz mnie i zastępcy postawili pod ścianą i przeszukali. Niektórzy marynarze byli owinięci flagami ukraińskimi, co irytowało Rosjan. Bardzo wielu żołnierzy miało w rezultacie pęknięte żebra i doznało innych poważnych obrażeń" - mówi.
Dowódcę jednostki i jego zastępcę zabrano do śmigłowców. "Odlecieliśmy w nieznanym kierunku. Mieliśmy związane ręce, zasłonięte i zaklejone taśmą oczy, więc nie wiedzieliśmy, dokąd lecimy. Jak się później dowiedzieliśmy, zabrano nas do Sewastopola" - opowiada.
W Sewastopolu było już wówczas przetrzymywanych trzech dowódców wojsk ukraińskich na Krymie, w tym zastępca dowódcy marynarki wojennej Ukrainy gen. Ihor Woronczenko i dowódca Sewastopolskiej Brygady Lotnictwa Taktycznego płk Julij Mamczur.
"Były chwile, gdy czułem, że przydałaby się pomoc lekarska, bo po szturmie miałem popękane żebra i siniaki praktycznie na całym ciele. Niestety nie udzielono jej. Drugiego dnia dostaliśmy materac i poduszkę, żeby można się było na czymś położyć" - mówi Dielatickij.
Jak opowiada, przez cały czas niewoli, czyli cztery dni, wzywano go na przesłuchania i namawiano do przejścia na stronę Federacji Rosyjskiej. Ostatecznie przetrzymywani oficerowie zostali wymienieni na krymskiej granicy na osoby, na których zależało stronie rosyjskiej.
"Czy myślałem, żeby zostać na Krymie? Gdyby tam była Ukraina, oczywiście bym został, ale służyć po stronie Federacji Rosyjskiej w żadnym przypadku nie chciałem. Jestem Rosjaninem, urodziłem się w Chabarowsku. Dlatego Rosjanie nie mogli zrozumieć, dlaczego tak się upieram. Ale złożyłem przysięgę na wierność narodowi Ukrainy i ani chwili się nie wahałem. Nie myślę też o tym, żeby wrócić do Chabarowska. Jestem obywatelem Ukrainy i koniec" - mówi Dielatickij, którego rodzice przenieśli się do Mikołajowa, gdzie on sam skończył szkołę.
Teraz Dielatickicj wraz z mniej więcej połową swojej jednostki, która opuściła Krym, został ulokowany w Mikołajowie na południu Ukrainy i tu będzie służyć. "Zostali najwierniejsi i najbardziej godni zaufania, w których wierzę na 200 proc." - zaznaczył. Jednostka zostanie jeszcze powiększona o nowych żołnierzy.
Jak podkreśla, tej połowy żołnierzy, którzy została na Krymie, nie wolno potępiać. Niektórzy mieli po dwoje lub troje dzieci, a bardzo wielu pochodziło z Krymu i miało tam wszystkich krewnych. Byli też wśród nich krymscy Tatarzy, którzy nie zaczęli służyć w rosyjskim wojsku. "Zdrajców pozbyliśmy się w pierwsze dwa dni. Zostali zwolnieni i do tej pory nie mamy z nimi do czynienia" - mówi.
Mikołajów przyjął żołnierzy z Krymu bardzo życzliwie - mówi. Pomagają im miejscowi - poczynając od drobnych spraw bytowych po pomoc w wynajęciu mieszkania. "Władze też pomagają. Udostępnili nam teren, gdzie kiedyś była szkoła i który teraz będzie wojskowym miasteczkiem" - podkreśla.
Pytany o najważniejsze potrzeby, odpowiada: "Mamy teraz w kraju trudną sytuację, dlatego nasze potrzeby będziemy rozwiązywać sami".