Pani Kazia przez całą Mszę trzymała się dzielnie. Dopiero gdy na koniec posypały się laudacje, gromko wyśpiewane życzenia 100 lat w zdrowiu i na szyi zawisł złoty medalik z Matką Boską Częstochowską jako podziękowanie, ze wzruszenia zaszkliły się jej oczy.
Przez 30 lat rytm życia Kazimiery Majos wyznaczały kolejne Msze, nabożeństwa, uroczystości i święta, do których przygotowywała manowską świątynię, i czuwała, żeby do godnego sprawowania liturgii niczego nie zabrakło. Biegała codziennie między domem, gdzie trzeba było zadbać o siedmioro dzieci, a nowym kościołem, który wyrósł między starymi drzewami na wzgórzu, by umyć podłogę, bić w dzwony albo grabić lecące na ziemię liście. Z nieodłącznym różańcem w kieszeni. Bronisława Wojciechowska świetnie pamięta, jak 30 lat temu ks. Romuald Tomaszewski rozpoczął budowę manowskiej świątyni. I że pani Kazia od samego początku starała się, jak umiała, pomóc w realizacji tego dzieła. Bardzo chciała, żeby powierzono jej opiekę nad kościołem. – Potem ustanowiono tu parafię, i jako pierwszy objął ją ks. Andrzej Bujar. Na początku trochę mu nie pasowało, że kobieta jest zakrystianką, wolałby powierzyć te obowiązki jakiemuś mężczyźnie. Kazia, która już zostawiła swoje serce w tym kościele, to aż się rozpłakała. Podeszłyśmy do księdza grupą kobiet i przekonałyśmy go, że nikogo lepszego nie znajdzie. Wprawdzie przez pewien czas kościelnym był mężczyzna, ale Kazia i tak przychodziła pomagać – opowiada. Jak mówi, trudno nawet wyobrazić sobie manowską świątynię bez drobniutkiej, posiwiałej już pani Kazi. – Albo krzątającej się i doglądającej, czy wszystko zrobione, albo prowadzącej modlitwę różańcową. Wszyscy wiedzą, że jak jej nie ma w kościele, to musiało się coś ważnego stać, może chora, może trzeba pójść i sprawdzić – kiwa głową pani Bronia.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Karolina Pawłowska