Wincenty Zamroziewicz mieszka dziś w Sulechowie, ale jego rodowód sięga miejscowości Podwysokie k. Lwowa leżącej na terenie dzisiejszej Ukrainy.
To właśnie na kresach nauczył się wiersza: „Kto ty jesteś?”. – Ten wiersz bardzo spodobał się ks. Frankowskiemu. Blisko naszego domu było pole parafialne i ksiądz proboszcz często przechodził obok naszego domu. Jak mnie zauważył, to zaraz mnie wołał i musiałem mu mówić ten wierszyk, a w nagrodę dostawałem cukierka. Ten sam ksiądz niechcący ukradł mi jeden rok życia – śmieje się pan Wincenty. – Kiedyś na Wschodzie ksiądz zapisywał ochrzczone dzieci w parafialnej księdze chrztów i zgłaszał do gminy. Po roku było szczepienie małych dzieci i okazało się, że nie było mnie na liście. Mama poszła do księdza z tą sprawą i okazało się, że zapomniał mnie wpisać do księgi i nie zostałem też zgłoszony przez niego do gminy. Niestety księga z poprzedniego roku była już zamknięta i wpisał mnie do tej z nowego roku. W dokumentach mam, że urodziłem się 1 lipca 1933 roku, a tak naprawdę urodziłem się 1 lipca 1932 roku. I tak skradziono mi rok życia – śmieje się. Dostaliśmy polskie flagi W albumie pana Wincentego zachowały się tylko trzy zdjęcia z rodzinnych stron, ale w pamięci pozostało znacznie więcej obrazów. – Był strach, jak przyszła wojna, a potem baliśmy się, gdy bandy UPA mordowały. We wsi mieliśmy porobione wartownie. Każdy, kto usłyszał coś niepokojącego, miał robić jak największy hałas, aby ostrzec innych – wspomina pan Wincenty. – Pewnego razu nasze życie uratował jeden z mieszkańców o nazwisku Krzus, który zauważył zbliżającą się bandę UPA i od razu wszczął alarm. Gdyby nie on, toby zamordowali nas podczas snu. A tak zaraz zaczęły bić kościelne dzwony, ruch we wsi się zrobił i odjechali – dodaje. W Podwysokiem była dzwonnica z trzema dzwonami i osobna wieżyczka z sygnaturką. – W czasie wojny Niemcy zabierali dzwony z kościołów, aby przerobić je na amunicję. Do naszej wioski też przyjechali i policzyli, że na dzwonnicy są trzy dzwony. Zapisali to i następnego dnia mieli po nie przyjechać – opowiada Wincenty Zamroziewicz. – Nie wiedzieli nic o sygnaturce. Nocą ludzie zdjęli największy dzwon i schowali go w rzece Narajówka, przyczepiając go mocnymi łańcuchami do potężnego drzewa, a w jego miejsce zawiesili mały dzwon. Niemcom liczba dzwonów się zgadzała, więc zabrali je i odjechali, a my później wyciągnęliśmy dzwon z rzeki – kontynuuje. W końcu przyszedł czas wyjazdu z rodzinnego domu. – Wsiedliśmy do wagonów towarowych. Razem z nami jechał cały nasz dobytek. Zabraliśmy też ornaty i inne rzeczy z kościoła. Oczywiście zabraliśmy też dzwon. Ks. Chabin, kolega kursowy ks. inf. Mieczysława Marszalika, dał nam polskie flagi, które zawiesiliśmy na wagonach – opowiada pan Wincenty. – Wysiedliśmy w Mirocinie Górnym k. Kożuchowa. Pamiętam, jak ks. Chabin powiedział wtedy: „Są domy i jest kościół. Zostajemy” i zostaliśmy – opowiada. Jakbym wszedł do nieba W Sulechowie pan Wincenty osiadł na dobre w 1960 roku.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Krzysztof Król