Podobno armia ukraińskich „faszystów” właśnie maszeruje na Przemyśl, a jak się rozpędzi, to dojdzie pod Warszawę.
Podczas Jarmarku Dominikańskiego w Gdańsku częściej można usłyszeć język niemiecki niż polski. Nic w tym dziwnego. Na początku III RP do miasta nad Motławą podróżowali jego przedwojenni mieszkańcy, żeby popatrzeć na miejsca, w których się wychowali. Zapewne byli wśród nich szczęściarze, którym udało się kupić na pchlim targu własne zdjęcia z dzieciństwa, rodzinne zegary albo zastawy stołowe. Dziś rdzennych gdańszczan jest już niewielu, jednak tradycję sentymentalnych wycieczek kontynuują ich dzieci i wnuki. Trudno zgadnąć, co im chodzi po głowach, ale też nie należy ich utożsamiać en masse z klientelą Eriki Steinbach. Zresztą ćwiczona przez Frau Erikę gra na niemieckich resentymentach nie jest obecnie (chwilowo?) głównym polskim problemem. Niemcy, którzy odwiedzają Gdańsk, robią na ogół dobre wrażenie. Są uprzejmi, refleksyjnie uśmiechnięci i nie rozłażą się na boki, gdy przewodnik opowiada o historii bazyliki Mariackiej. Wprawdzie w ostatnich latach tuż przed inauguracją Jarmarku Dominikańskiego zabieram rodzinę do Krakowa, Lublina albo w polskie góry, ale nie robię tego w geście sprzeciwu wobec niemieckich turystów. Po prostu serdecznie nie znoszę ich języka. Być może ma to związek z polskimi doświadczeniami historycznymi, lecz bezpośrednia przyczyna tkwi chyba w moich kłopotach ze zdaniem egzaminu na studiach. Do dziś pamiętam fragment czytanki, który musiałem wykuć na blachę, żeby dostać tróję z wąsami: „Fritz Neumann hatte eine kleine Wirtschaft mit Garten in der Nähe von Bremen...”.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Wojciech Wencel