Za zwycięstwo Majdanu Ukraina może zapłacić utratą Krymu.
27.02.2014 13:00 GOSC.PL
Tego, że na Krymie coś się zacznie po zakończeniu olimpiady w Soczi, oczekiwano w Kijowie od dawna. Gdy rozmawiałem z tamtejszymi politykami oraz analitykami, wyrażali jednak nadzieję, że do tego nie dojdzie, gdyż ewentualna secesja będzie dla Krymu nieopłacalna. Stracą turystów z Ukrainy, którzy zapełniają tam domy wczasowe w martwym sezonie oraz zachodnich inwestorów, a bez nich Krym pozostanie cudem przyrody, ale zagospodarowanym na sowiecką modłę. Nie sądzę więc, aby to miejscowi zadecydowali o wyjściu na ulicę w obronie Krymu przed „banderowcami” z Majdanu.
Trzeba jednak powiedzieć, że Rada Najwyższa Ukrainy popełniła katastrofalny błąd, zmieniając wprowadzoną w 2012 r. przez Janukowycza ustawę o tzw. języku regionalnym. Ustawa preferowała język rosyjski, gdyż dopuszczała, aby w regionach, gdzie mniejszość stanowi co najmniej 10 proc., mogła ona używać swego języka w urzędach państwowych. Faktycznie oznaczało to podniesienie rosyjskiego do rangi drugiego języka państwowego. Zmiana tej ustawy jednak nikomu w tej chwili nie była potrzebna. Została zaś zinterpretowana przez Moskwę jako przejaw dyskryminacji ludności rosyjskojęzycznej. Rzeczywistość językowa Ukrainy jest bardzo zróżnicowana i wszystkie działania na rzecz forsownej ukrainizacji będą rodziły opór i napięcia. Zwłaszcza na Krymie, gdzie około 60 proc. mieszkańców to Rosjanie, 25 proc. – Ukraińcy, a 12 proc. – krymscy Tatarzy, zresztą jedyni, którzy podkreślają ukraiński patriotyzm.
Będąc na Krymie zauważyłem, że ukraińska flaga, poza budynkami rządowymi, powiewa nad nowymi osiedlami tatarskimi, obok ich flag narodowych ze złotą tamgą, historycznym godłem dynastii chanów krymskich Girejów. Cały Wschód Ukrainy i Krym mówi po rosyjsku, ale także w Kijowie miałem wrażenie, że częściej słyszę rosyjski, aniżeli ukraiński. Nie bez znaczenia są także argumenty historyczne. Krym stał się częścią Ukrainy dopiero w 1954 r., podarowany sowieckiej Ukrainie przez Nikitę Chruszczowa. W tamtych czasach nie miało to żadnego znaczenia, ale dzisiaj jest podnoszone przez przeciwników związków z Kijowem jako argument, że prawa Ukrainy do Krymu zostały nabyte w dwuznacznych okolicznościach.
Jednak nawet ta niefortunna ustawa językowa nie mogła być pretekstem do buntu, gdyż nie dotyczy Krymu, posiadającego od 1992 r. autonomię polityczną. Niewątpliwie Krym jest także infiltrowany przez rosyjskie służby specjalne, zwłaszcza wojskowe – GRU. Mogą one tam działać oficjalnie, w ramach tzw. kontrwywiadowczej ochrony garnizonów Floty Czarnomorskiej, której główne dowództwo mieści się w Sewastopolu.
Jestem więc przekonany, że klucz do rozwiązania obecnej sytuacji na Krymie, nie leży w Symferopolu, ani nawet w Kijowie, lecz w Moskwie. Warto zwrócić uwagę, że właśnie w chwili, kiedy tzw. nieznani sprawcy, uzbrojeni jak komandosi, zajęli budynki rządowe w Symferopolu, nagle odezwał się prezydent Janukowycz, o którym od kilku dni słuch zaginął. Ogłosił, że nadal jest prezydentem Ukrainy i zalegalizował bunt, stwierdzając, że regiony południowe i południowo-wschodnie Ukrainy słusznie nie akceptują bezprawia w kraju.
Jeszcze w Kijowie mówiono mi, że Janukowycz schronił się w jednej z rosyjskich baz na Krymie, czekając na sposobną chwilę. Widać uznał, że teraz nadeszła. Secesjoniści mogą twierdzić, że bronią legalnej władzy Ukrainy, a dzięki buntowi obalony prezydent wraca do gry.
Rosja nie musi wprost ingerować na Krymie. W Moskwie pamiętają, że Rosja jest jednym z sygnatariuszy podpisanej w 1994 r. w Budapeszcie deklaracji, gwarantującej Ukrainie niepodległość i nienaruszalność granic. Ale przecież, oświadczą rosyjscy politycy, my nie interweniujemy, to tylko zdesperowany lud rosyjski broni tam swoich praw.
Mam wrażenie, że najbardziej prawdopodobny jest teraz wariant jak w Naddniestrzu, gdzie w 1990 r. nastąpiła secesja rejonów zamieszkałych przez ludność rosyjskojęzyczną i stan ten trwa do chwili obecnej. Formalnie Naddniestrze jest częścią Mołdowy, faktycznie Kiszyniów nie ma żadnej władzy nad Tyraspolem, stolicą zbuntowanej prowincji. Podobnie może być z Krymem.
Nie wykluczam, że zamieszki na Krymie są elementem gry o zmianę ustroju Ukrainy ze scentralizowanego na federacyjny, co oznaczałoby pogłębienie podziału na proeuropejską Zachodnią Ukrainę oraz prorosyjski Wschód i Krym. Jeśli doszłoby do niego, linia podziału przebiegałaby podobnie do wschodniej granicy I Rzeczypospolitej, wytyczonej w ramach tzw. pokoju stuletniego w 1686 r.
Jestem przekonany, że długie trwanie w historii pozostawia ślady trwalsze, aniżeli widać to pod powierzchnią bieżących, stale zmieniających się wydarzeń.
Andrzej Grajewski