Senator Romaszewski nigdy nie kierował się w swych działaniach polityczną kalkulacją lecz zawsze własnym sumieniem.
13.02.2014 19:32 GOSC.PL
We wszystkich wspomnieniach o Zbigniewie Romaszewskim powraca jak refren sformułowanie „prawy człowiek”. Bo też doskonale oddaje jego życiową postawę. Był zawsze po właściwej stronie, misją swego życia uczynił pomagania prześladowanym, słabszym, upominanie się o prawdę. Pozostawił po sobie więcej czynów niż słów. Jego wielkość jako działacza opozycji demokratycznej można ocenić po takich owocach jak Biuro Interwencyjne KSS "KOR", Komisja Interwencji i Praworządności NSZZ „Solidarność”, czy podziemne Radio „Solidarność”. Te prawdziwe pomniki bezinteresownej służby publicznej znają wszyscy, warto jednak przypomnieć dwa drobne epizody z życia senatora RP (jak mało kto zasługiwał na to miano). Bo pokazują, jakim był człowiekiem.
18 lutego 1982 r., doszło do tragedii w warszawskim tramwaju. Grupa nastolatków próbowała rozbroić sierżanta MO Zdzisława Karosa. Doszło do szamotaniny, padł przypadkowy strzał. Po kilku dniach milicjant zmarł w szpitalu. Władza komunistyczna, która dwa miesiące wcześniej krwawo stłumiła zryw „Solidarności”, rozpoczęła natychmiast wielką akcję propagandową. Trzej chłopcy z Grodziska Mazowieckiego oraz ich opiekun duchowy, ks. Sylwester Zych, stali się z dnia na dzień groźnymi terrorystami, a brutalny reżim ustawił się w roli ofiary. Przywódcy podziemia woleli odciąć się od aresztowanych „agresorów”. Prawdopodobnie ci zostaliby zakatowani, gdyby nie Zbigniew i Zofia Romaszewscy , którzy upomnieli się o nich na falach Radia „Solidarność”.
Blisko trzydzieści lat później, już jako wicemarszałek Senatu, Romaszewski odwiedził w więzieniu nieformalnego przywódcę kibiców „Legii”. Poinformował opinię publiczną o pobiciu „Starucha”, alarmował, że łamane są jego prawa, mówił głośno, że przeszkadza mu, gdy na ludzi urządza się nagonki. Sam stał się wówczas jej ofiarą. Obrońca praw człowieka został uznany za kibola. Dla większości opinii publicznej nie było istotne, czy złamano czyjeś prawa obywatelskie, ale wobec kogo tego nadużycia dokonano. Senator nie mógł przystać na taką logikę.
Kosztowało go to utratę mandatu, który sprawował nieustannie od 1989 roku. Ale nigdy tego nie żałował. Bo nie kierował się w swych działaniach polityczną kalkulacją lecz własnym sumieniem. Jeśli tacy ludzie przepadają w wyborach, to jest to sygnał alarmowy, nie dla klasy politycznej, ale dla nas. Mówi bowiem o stanie świadomości społecznej.
Odszedł od nas jeden z ojców założycieli „Solidarności”. Najpiękniejszego ruchu społecznego w historii Polski. Zawsze, kiedy mamy wątpliwości czym powinna być „Solidarność”, wystarczy wspomnieć Zbigniewa Romaszewskiego. Bardzo go nam będzie brakowało.
Piotr Legutko