To „Jack Strong” Pasikowskiego, a nie „Wałęsa” Wajdy odzwierciedla najlepiej mit założycielski niepodległej Polski.
10.02.2014 08:20 GOSC.PL
Jestem pod dużym wrażeniem filmu o płk. Kuklińskim. Rzadko reżyserowi udaje się niełatwa sztuka, jaką jest równoczesne trzymanie widza w napięciu i zapewnienie mu poczucia obcowania z prawdą i emocjami wspólnymi dla sporej części społeczeństwa. A przy tym rzucenie na ekran ponad dwóch godzin znakomitego aktorstwa. Na film powinni obowiązkowo zabrać swoich uczniów wszyscy nauczyciele historii i wiedzy o społeczeństwie – czy jak się tam dzisiaj nazywa ten wykastrowany przez „ministerstwo edukacji” blok najważniejszych dla świadomości obywatelskiej przedmiotów.
Ślepe uwielbienie? Niezupełnie. Jestem świadom, że zarówno „Wałęsa” Wajdy, jak i „Jack Strong” Pasikowskiego jest w punkcie wyjścia i dojścia próbą stworzenia pomnika dla swoich bohaterów. Ani Wajda, ani Pasikowski nie odpowiadają na wiele trudnych pytań, jakie można postawić ich tytułowym bohaterom. Robią to świadomie – do czego jako artyści mają prawo. A jednak jest zasadnicza różnica w jakości pomników postawionych przez obu reżyserów. Najkrócej i najdyplomatyczniej można by ująć to tak, że w filmie o Kuklińskim główny bohater (znakomita rola Marcina Dorocińskiego) nie wypada tak groteskowo, jak główny bohater w obrazie Wajdy. Nie tylko dlatego, że to zupełnie różne postaci, z których jedna na własną groteskę uczciwie zapracowała. Także dlatego, że bohater Pasikowskiego do żadnego pomnika i symbolu nigdy prawa sobie nie rościł.
Przede wszystkim jednak „Jack Strong” przywraca właściwe proporcje w patrzeniu na historię najnowszą. Mogą wprawdzie w filmie nieco irytować zbyt nachalnie wyraziście przedstawione postacie – jednoznacznie i dosłownie diaboliczni Sowieci i słodko niewinni, wręcz anielscy Amerykanie oraz wyjątkowo pokraczne, uległe „Radzieckim” marionetki generałów Wojska Polskiego (znamienna jest scena wizyty marszałka Kulikowa, przed którym drży gen. Jaruzelski). Ale widać w tej dosłowności i przejaskrawieniu świadomy zabieg Pasikowskiego: po ponad 20 latach od upadku komunizmu nie ma już czasu na zabawy kawiorowych intelektualistów, którzy bez końca chcieliby rozważać „dramatyzm” osób odpowiedzialnych za zbrodnie komunistyczne, szukać niuansów i okoliczności łagodzących – a w praktyce po prostu zrehabilitować to, co rehabilitacji podlegać nie może (nie mylić z prośbą o przebaczenie i miłosierdziem). Co ciekawe, ci sami kawiorowi intelektualiści, którzy bez końca chcieliby „starać się zrozumieć” gen. Jaruzelskiego i jego rzekomą konieczność wprowadzenia stanu wojennego, ani trochę nie próbują zrozumieć motywów Kuklińskiego, który jawi się im wyłącznie jako zdrajca – wszak złamał przysięgę wojskową i – twierdzą – splamił mundur polskiego żołnierza. Film tymczasem przekonuje widza, że jeśli Kukliński splamił mundur, to nie wtedy, gdy zaczął przekazywać Amerykanom informacje o planach Sowietów, ale gdy był jednym z głównych planujących atak wojsk Układu Warszawskiego na Czechosłowację. Czy Pasikowski rozlicza Kuklińskiego z tego „epizodu”? Może dyskretnie, ale dość czytelnie, w dwóch scenach: gdy żona pyta – „Gdyby w Polsce doszło do tego samego, to my się nie damy, prawda?” oraz gdy syn Kuklińskiego wprost rzuca ojcu w twarz (dopiero po wydarzeniach grudniowych na Wybrzeżu), że już dawno przestał nosić mundur polski.
Film z pewnością na nowo wywoła dyskusję o przypadku Kuklińskiego. Przy okazji może jednak pomoże niektórym spojrzeć na naszą trudną historię najnowszą z perspektywy innej niż dominująca przez wiele lat nawet w wolnej Polsce.
Jacek Dziedzina