Polityka gospodarcza Argentyny doprowadziła do ostrego kryzysu i dewaluacji peso o 26 proc., największej w ostatnich tygodniach na rynkach wschodzących, co dało początek łańcuchowi wyprzedaży walut tych krajów. Centrolewicowy rząd w Buenos Aires rozluźnił dyscyplinę fiskalną i realizował program nadmiernych wydatków budżetowych.
Wydatki budżetowe przestały się jednak równoważyć z dochodami państwa wskutek spadku cen soi, głównego artykułu eksportowego Argentyny.
Wydatki państwa miały zrekompensować mieszkańcom ogromne straty poniesione w rezultacie kryzysu z lat 2001-2002 i ówczesnej 70-procentowej dewaluacji peso. Prezydent Nestor Kirchner (w latach 2003-2007), a później w jeszcze większym stopniu jego żona Cristina Fernandez de Kirchner, coraz bardziej ulegali naciskom swego elektoratu, podnosząc płace i rozszerzając programy osłony socjalnej. Wobec spadku dochodów ze sprzedaży soi zaczęto je finansować przez pożyczki zagraniczne i drukowanie pieniędzy.
W rezultacie inflacja wzrosła w 2013 roku do 28 proc., co nasiliło ucieczkę kapitałów z kraju i doprowadziło do masowego wykupywania dolarów i dewaluacji peso. Nacjonalizacja niektórych przedsiębiorstw, np. koncernu naftowego YPF, odstrasza zagraniczny kapitał od inwestowania w Argentynie. Wzrosło zadłużenie kraju i deficyt na rachunkach bieżących.
Odpowiedzialnością za kryzys prezydent Fernandez de Kirchner usiłuje obarczyć bankierów i ich spekulacje walutowe, choć winna jest jej populistyczna polityka. Znany komentator wydarzeń w Ameryce Łacińskiej Andres Oppenheimer porównuje Argentynę do Justina Biebera, popularnego nastoletniego piosenkarza, który jest znany z licznych ekscesów.
"Widzieliśmy to już wiele razy. Argentyna żyła ponad stan i w przeciwieństwie np. do sąsiedniego Chile nie oszczędzała pieniędzy w dobrych czasach, aby je mieć w tych trudnych. Podobnie jak Justin Bieber Argentyna - potencjalnie kraj wysoko rozwinięty, ale zrujnowany przez populizm - powinna wziąć odpowiedzialność za swoje czyny i uczyć się na swoich błędach" - napisał Oppenheimer w "Miami Herald".
Komentator nawiązał do faktu, że Argentyna, kiedyś jeden z najbogatszych krajów świata, mniej więcej w połowie XX wieku wpadła w cykl powtarzających się kryzysów gospodarczych wywoływanych etatystyczną i populistyczną polityką peronistowskich władz oraz okresów wojskowych dyktatur.
Eksperci waszyngtońskiego think tanku Brookings Institution, Guillermo Vuletin i Julia Ruiz Pozuelo, zalecają Argentynie podjęcie zdecydowanych kroków naprawczych. Doradzają redukcję wydatków budżetowych, walkę z korupcją, ograniczenie politycznego klientelizmu, poprawę wydajności sektora prywatnego przez inwestycje w infrastrukturę oraz wzmocnienie niezależności sądownictwa.
Najnowszy kryzys w Argentynie spotęgował panikę na rynkach i wycofywanie kapitałów ze wszystkich rynków wschodzących, chociaż na ogół nie było do tego racjonalnego uzasadnienia. Kryzys powoduje też "efekt zarazy" w Ameryce Łacińskiej, który może zaszkodzić np. gospodarce Brazylii, ważnemu dostawcy licznych towarów dla Argentyny, takich jak samochody.
Większość krajów Ameryki Łacińskiej - przede wszystkim zrzeszone w organizacji Sojusz Pacyfiku Meksyk, Peru, Chile i Kolumbia - zbierała w ostatnich latach bardzo pochlebne oceny za swoją politykę gospodarczą. Była ona zgodna z zaleceniami Międzynarodowego Funduszu Walutowego i konsensusu waszyngtońskiego - zbioru zaleceń gospodarczych, w którym preferowana jest dyscyplina budżetowa, prywatyzacja, znoszenie barier handlowych i minimalizowanie interwencji państwa w gospodarkę.
Amerykańscy eksperci niepokoją się jednak o państwa rządzone przez lewicowe ekipy, np. Wenezuelę, Argentynę i Brazylię, które w ich ocenie odchodzą od tych zasad.
Skrajny przypadek w tym gronie stanowi Wenezuela, która pod rządami chavistów stosuje szykany wobec prywatnego sektora i zwiększa wydatki rządowe bez oglądania się na równowagę budżetu. Wenezuela nie ma jednak większego znaczenia dla globalnej gospodarki (poza rynkiem ropy) - inaczej jest z Brazylią, największą gospodarką Ameryki Łacińskiej i jednym z czterech najpotężniejszych rynków wschodzących, tzw. grupy BRIC (Brazylia, Rosja, Indie, Chiny).
"Za rządów prezydenta (Luiza Inacia) Luli da Silvy Brazylia przeprowadziła reformy i pilnowała dyscypliny fiskalnej, ale obecnie, pod przywództwem Dilmy Rousseff, zaczyna wracać do dawnej polityki protekcjonizmu i populizmu. Zeszłoroczne demonstracje były sygnałem rosnącego niezadowolenia społeczeństwa z kumoterstwa, korupcji i nierówności dochodów" - powiedział PAP ekspert konserwatywnego think tanku Heritage Foundation w Waszyngtonie James Roberts.
Po zeszłorocznych protestach także brytyjski "The Economist" alarmował, że w Brazylii rośnie inflacja, maleje tempo wzrostu PKB i rosną dysproporcje rozwoju, np. zaniedbania infrastruktury.
"Obawiam się, że tak jak Wenezuela staje się drugim Zimbabwe, tak Argentyna może stać się drugą Wenezuelą, a Brazylia drugą Argentyną" - powiedział Roberts.
W komentarzach do niedawnej fali dewaluacji na rynkach wschodzących pojawiają się niekiedy porównania do kryzysu finansowego we wschodniej Azji pod koniec lat 90. Zdaniem ekonomistów obecna sytuacja nie jest aż tak groźna, jednak podkreślają oni, że wiele zależy od tego, jak rządy wspomnianych krajów zareagują na spadki kursu swych walut - czy np. nie będą podwyższać stóp procentowych, aby na nowo przyciągnąć zagraniczny kapitał, co może mieć uboczny skutek w postaci zahamowania wzrostu gospodarczego.