Jakimś cudem, czy też psim swędem (zależy od tego, jaką kto ma koncepcję funkcjonowania tego świata), ale jak do tej pory pozostaliśmy nietknięci. O codziennej pracy w Republice Środkowej Afryki, między walczącymi ugrupowaniami, pisze br. Robert Wieczorek OFM Cap.
Ale teraz mój przyjaciel Thierry zabrał się za kontrolę, czy w magazynach pozostawionych pod kluczem przez muzułmańskich handlarzy przypadkiem nie ma broni. Zaprasza mnie przyjaznym gestem ręki uzbrojonej w „kałasza”, abym jechał dalej. Ja jednak zatrzymuję się na samym środku naprzeciw domniemanych arsenałów – sam się z chęcią popatrzę na rozpoczynający się właśnie spektakl. Po paru chwilach jestem otoczony przez sporą grupę gapiów, którzy wiedzieni moim przykładem wychodzą spod ustronnych zaułków w cieniu, aby obserwować scenę z bliska. Przyglądam się i rozpoznaję pośród dziesiątki zbrojnych, dwóch moich chłopaków z Ndim, Romain (kuzyn naszego postulanta) i Puissant (mocarz). Paradoks: ci sami godebe („ferajna”), którzy wcześniej wysługiwali się komersantom przy rozładunku worków, teraz wydali składy ich pracodawców w ręce Rewolucji Sprawiedliwości. A no, popatrzymy sobie w jakim to wydaniu jest owa sprawiedliwość…
Z drzwiami poszło szybko. W środku głównie worki fasoli. Kilkanaście z nich ląduje na zewnątrz – ewidentnie mają trafić w ręce nowych „właścicieli”. Ponownie Thierry ponawia perswazje, bym sobie jechał, bo w trosce o me zdrowie obawia się, że słońce w samo południe może mi tu zaszkodzić. - Wszyscy stoimy pod tym samym słońcem – odpowiadam – jednak poczekam na finał. Zbliża się kolejny sierżant-młokos w kompletnym uniformie wojskowym i zaczyna inaczej: - My tu jesteśmy czarni, a ty jeden biały – zostaw nas z naszymi sprawami. - Synu – mówię – mieszkam w RCA dłużej niż ty chodzisz po tym Bożym świecie, więc chyba jestem bardziej Afrykańczykiem niż ty… W końcu nasza wymiana zdań zaczyna przybierać formę nieco pyskówki. - Twoja tutaj obecność – cedzi Yezo – nas żenuje… - Wasza nas też – mruczę pod wąsem… Mówię do ludzi wokół mnie: - Dziś nie uszanujecie prywatnej własności Abdu Rahmana, jutro przyjdzie kolej na wasze domy!
Pomyślałem, że może obecność mego czarnego współbrata, Jean-Yves, będzie bardziej medialna, niż mój ośli upór, więc po dobrej godzinie sterczenia pod słońcem w zenicie odjechałem do nowicjatu. Jasiu poinformowany o zajściu skwapliwie przystał na zmianę warty. Do wieczora rzecz się ustawiła tak, że ostatecznie łobuzy poskładały worki do innych, jeszcze nie zdemolowanych magazynów i ustawili na straży młodych cywili z dzielnicy. Po co to zamieszanie, skoro wcześniej rzeczy były spokojne w zamknięciu?
Długo nie było czekać, bo przykład idzie z góry. Rano wieś obiega nowina, że jacyś uzbrojeni zrabowali inny depozyt, tym razem u Abdoulaya, a tam paliwo i części motoryzacyjne. Abdou nigdzie nie uciekł, bo jego matka jest Pana i co więcej, to bliski kuzyn mego mechanika Pierre’a. To jego dom i kraj, choć muzułmanin. Po mszy odwołuję zaplanowaną robotę w warsztacie i stolarni i idziemy razem do wsi przyjrzeć się sprawom z bliska. Przyjechał sam kapitan Charles Bagaza z bazy pod granicą z Czadem i rzecz się wyjaśnia przy przesłuchiwaniu kolejnych świadków. Próbują rzecz zgonić na młodych pozostawionych na warcie. Więcej – o, ironio losu! Moi wczorajsi bohaterowie, ci dwaj młodzi z Ndim, co to przystali do rebelii, siedzą powiązani na ziemi i już swoje dostali po skórze. Dziś wczorajsi osiłkowie łzy mają w oczach. Kapitan mówi bez ogródek, że za kradzież kula w łeb. Jako, że chce mnie słuchać, to pozwalam sobie przypomnieć jego podkomendnym, że to oni wczoraj dali zły przekład zachęcając innych do rabunku. A przy tym przypominam: zanim się zacznie mówić o kulce w czapę, istnieją jeszcze inne bardziej humanitarne formy karania.
Wracam tam ponownie za jakiś czas, tym razem w towarzystwie br. Zenka. W wyniku inwestygacji ostatecznie wychodzi na jaw, że to sierżant Thierry Yezo sam osobiście umówił się z kilkoma cywilami, że obrobią magazyn. Wiedzą już za kim gonić, by odzyskać utracony towar.
Wszystko to się dzieje przy tak zwanej bazie wojskowej, ale to w rzeczywistości nic innego, jak dawne przedszkole postawione przez misję katolicką na państwowym terenie, przed dobre 30 laty. Ostatecznie, po tym gdy machinacje nie zawsze życzliwych władz lokalnych, odebrały siostrom prawo do kierowania przedszkolem, upadło ono po kilku latach, a puste budynki przejęło następnie wojsko na potrzeby stacjonującego w Ndim garnizonu. Nie czas tu i miejsce na pisanie, co tam się działo za przyczyną wojaków, ale dość powiedzieć, że przyszła mi z miejsca do głowy myśl, której nie omieszkałem zachować dla siebie.
br. Robert Wieczorek OFM Cap