Wielokrotnie zastanawialiśmy się, jak to możliwe, że pomimo tylu dramatycznych przeżyć ojca i zaangażowania w pracę konspiracyjną całej rodziny, wszyscy przeżyliśmy. Widzę jedno wytłumaczenie...
Pierwszego września 1939 r., w dniu wybuchu drugiej wojny światowej, miałam skończone 16 lat. Przeżyłam tragedie tych dni, a również następne 17 września.
Mieszkaliśmy w Łunińcu, 40 km od wschodniej granicy. Mój ojciec, Edward Waszczuk, znany w mieście działacz społeczny, pewny aresztowania przez NKWD, próbował uciec na zachód. Po tygodniu wrócił, ponieważ okazało się, że dalsza ucieczka z powodu toczących się działań wojennych, nie była możliwa. Powiedział do żony i dzieci: „Wojna będzie długa i ciężka. Kto przeżyje, spotkamy się w Międzyrzecu Podlaskim” (rodzinnej miejscowości rodziców). Następnego dnia o świcie został aresztowany przez NKWD i na długo słuch po nim zaginął. Moja matka Wiktoria, wychowana na Podlasiu pod zaborem rosyjskim, nie miała wątpliwości, jaki los czeka ją i dzieci. Pokonując wiele trudności z czwórką dzieci przedostała się do Międzyrzeca w Generalnej Guberni. Mieliśmy tam dom wynajmowany lokatorom, głównie Żydom. Jeden z lokatorów udostępnił nam małe mieszkanie. Mieliśmy już dach nad głową i pomoc rodziców mamy, mieszkających w Międzyrzecu.
Wiosną 1941 r. mama wraz z trójką starszych dzieci wstąpiła do AK. Wkrótce dołączyła do nas najmłodsza, niespełna trzynastoletnia siostra. Pewnego wieczoru, wiosną 1942 r. przyjechał z Siedlec, gdzie chodził do szkoły i był w konspiracji, brat Jerzy. Przywiózł wiadomość, że w nocy ma być „akcja żydowska”. Było to już po wielu podobnych akcjach w innych miastach. W Międzyrzecu Podlaskim, znanym z produkcji i handlu szczotkami, mieszkało wielu zamożnych Żydów. Przez pewien czas udawało się im przekupywać Niemców złotem... Chwilę po przyjeździe brata przyszła jedna z lokatorek, pani Sztulman, żona lekarza, z około trzyletnią córeczką Ninką. Po krótkiej rozmowie z moją mamą zostawiła u nas dziecko. Doskonale pamiętam to maleństwo: cichutka, spokojniutka... Mama w pełni zdawała sobie sprawę, na co naraża swoją rodzinę, nie tylko przechowując żydowskie dziecko, ale na dodatek robiąc to w domu, który był podstawową komórką AK w mieście i magazynem broni. Cały następny dzień przesiedzieliśmy w domu przy zamkniętych okiennicach. Pamiętam, jak przez szparę w okiennicy zobaczyłam wóz z zabitymi. Do dziś widzę zwisającą zakrwawioną nogę, stopą uderzającą o bruk. Zabitych Żydów wywożono na pobliski kirkut. Następnej nocy państwo Sztulman wrócili (jako jedyni z naszych lokatorów) i zabrali Ninkę.
Ja wróciłam do Warszawy, gdzie uczyłam się w szkole pielęgniarstwa. Po pewnym czasie przyjechała do mnie mama i zabrała do pewnego mieszkania. Otworzyła nieznana nam kobieta, która prowadziła nas przez zagracone pokoje i korytarze. W jednym z nich zobaczyłam panią Sztulman. Nie brałam udziału w rozmowie i nie wiem, czego dotyczyła. Mogę się jedynie domyślać, że chodziło o fałszywe dokumenty dla dziecka. Wspominając to spotkanie, zastanawiam się, jak wielkie zaufanie miała ta kobieta do mojej matki – Polki, podając jej przed ucieczką z Międzyrzeca swój adres w Warszawie. Nie znam dokładnie dalszych losów rodziny Sztulmanów. Wiem tylko, że pan Sztulman zginął w Majdanku. Pani Sztulman nie przyjechała nigdy więcej do Międzyrzeca, domyślam się więc, że nie przeżyła wojny. O małej Nince też nic nie wiem.
Z piętnastu tysięcy Żydów mieszkających przed wojną w Międzyrzecu Podlaskim, po wojnie wróciło stu siedemnastu.
Nasza rodzina jesienią 1944 r., po wkroczeniu Armii Czerwonej i dekonspiracji AK, musiała uciekać przed NKWD; najpierw do Koroszczyna nad Bugiem, a następnie, w lutym 1945 r., do Warszawy. Nadal pracowaliśmy w konspiracji, za co cała rodzina została aresztowana. W 1947 r. po amnestii zostaliśmy uwolnieni.
W tym samym czasie, po przejściach syberyjskich i całym szlaku armii Andersa, wrócił mój ojciec. Rodzina w całości spotkała się.
Wielokrotnie zastanawialiśmy się, jak to możliwe, że pomimo tylu dramatycznych przeżyć ojca i zaangażowania w pracę konspiracyjną całej rodziny, wszyscy przeżyliśmy. Widzę jedno wytłumaczenie. Przed wojną nasza rodzina została uroczyście ofiarowana w kościele, który budował mój ojciec, Najświętszemu Sercu Pana Jezusa.
Za budowę tego kościoła w Łunińcu ojciec otrzymał w 1938 r. błogosławieństwo ojca świętego Piusa XII.
Głęboko wierzę, wspominając przeżycia wojenne członków rodziny, że uratowało nas, żołnierzy wyklętych, Najświętsze Serce Jezusa.
Halina Bazylewska