- Często wiemy, kto się szprycuje, ale nie możemy postawić zarzutów, które się obronią przed sądem. Norwescy sportowcy też biorą. Miałem tego wszystkiego dość – stwierdził Mads Drange, którego demaskatorska książka wstrząsnęła norweskim sportem.
Autor mimo młodego wieku - 32 lata - ma za sobą blisko 10 lat pracy w norweskiej komisji antydopingowej. Nie wskazuje winnych po nazwisku ani nie podaje, jakie sporty uprawiali. Mimo to, jego wyznania wywołały burzę.
- Miałem w tym świecie renomę, miałem świetlaną przyszłość. Ale po sześciu latach antydopingowej pracy na pełen etat straciłem wiarę w to, co robię. Kluczowym graczom w tym świecie nie zależy na oczyszczeniu – tłumaczy.
Decyzję podjął po tym, jak zimą 2013 roku dostał z dwóch niezależnych od siebie źródeł dostęp do raportu o skali dopingu w lekkiej atletyce. "Ten raport mógł wysadzić w powietrze i federacje sportowe, i agencje antydopingowe, tak wielka w nim była rozbieżność między liczbą biorących doping, a liczbą łapanych i ujawnianych. Problem w tym, że WADA publikację tego raportu wstrzymała, a naukowcy u których go zamówiono, zostali zobowiązani do milczenia" - wspomina w cytowanych przez norweskie media fragmentach książki. Jak mówi, wtedy zrozumiał, że tak naprawdę szefom sportu nie chodzi o łapanie oszustów, tylko o zachowanie pozorów walki o czystość.
- Ten system nie działa. I oszuści to wiedzą. Byłem przez lata pożytecznym idiotą, w służbie dobrego wizerunku sportu – przyznaje.
Pisze m.in., że gdy na igrzyskach w Seulu w 1988 wykryto doping u Bena Johnsona, władca lekkiej atletyki lat 80. i 90. Primo Nebiolo jeszcze tuż przed ogłoszeniem tej wpadki upewniał się u szefa MKOl Juana Antonio Samarancha: "Nie zrobisz mi tego, prawda?". Historia słynnego kolarza Lance'a Armstronga pokazuje, że od tamtych czasów niewiele się zmieniło.
jdud /gazeta.pl