Dlaczego nie napisałem książki „Resortowe dzieci”.
15.01.2014 08:34 GOSC.PL
W wywiadzie udzielonym Robertowi Mazurkowi Dorota Kania, jedna z autorek książki „Resortowe dzieci” tłumaczy się z klucza, jakim posługiwali się autorzy książki, dobierając jej bohaterów. Pozycja ta opisuje życiorysy rodzin prominentnych dziś dziennikarzy – ojców, matek i stryjów należących do PZPR bądź współpracujących z SB. Dziennikarka „Gazety Polskiej” odbija także piłeczkę, zadając pytanie: dlaczego wcześniej ta książka nie powstała? Czyżby z braku odwagi dziennikarzy?
Postanowiłem zrobić rachunek sumienia i zastanowić się nad własnym grzechem zaniechania. Dlaczego nie napisałem książki o losach rodziny Lisów, Żakowskich czy Olejników? Szybko znalazłem odpowiedź na to pytanie: życiorysy dziennikarzy mnie po prostu nie obchodzą.
W ogóle nie interesuje mnie pisanie, czy też czytanie o dziennikarzach. Kiedyś mnie interesowało, ale istnieje coś takiego, jak przesyt. Niemal co tydzień któryś z tygodników poświęca obszerny artykuł dziennikarzowi konkurencji. Poważne polemiki z konkretnymi poglądami zdarzają się rzadko, teksty te mają przekonać do tego, że dany człowiek (w zależności od redakcji może to być Tomasz Lis lub Tomasz Terlikowski) jest niedobry i szkodliwy. Szczególnie groteskowe jest to zwłaszcza wtedy, gdy dziennikarze dopiekają sobie nawzajem w listach otwartych i nawołują do przeprosin kolegów, zamiast ze sobą dyskutować. Tak jakby czytelnik na nic innego nie czekał, jak na zapoznanie się z kolejną odsłoną środowiskowej przepychanki. Bo z merytoryczną dyskusją rzadko ma to coś wspólnego.
Teza „Resortowych dzieci” opiera się na twierdzeniu, iż ludzie pracujący w mediach decydują o losach świata, a obecnie główną rolę w polskiej przestrzeni medialnej odgrywają przeciwnicy lustracji i zwolennicy ustrojowej postkomuny – którzy nieprzypadkowo są dziećmi komunistów. Sama książka sprzedaje się świetnie. Skąd jej fenomen? Kiedyś mówiło się, że gazetą można zabić. Dziś nadal wielu ludzi ma poczucie przemożnej władzy mediów, jednak gazeta jest dziś o wiele bardziej nieszkodliwa, niż kiedyś. Po prostu gazet się nie czyta. Oczywiście, nadal sprzedają się setki tysięcy egzemplarzy, ale trafiają one głównie do osób przekonanych. To media tożsamościowe, których nie czytają ludzie o odmiennych poglądach – chyba że po to, by sprawdzić, co też o mnie tym razem napisała konkurencja. Ileż to afer w ostatnich latach ujawniły media poważnie traktujące swoją rolę czwartej władzy, której zadaniem jest patrzenie na ręce pozostałym trzem. Jednak niewiele tego typu tekstów doprowadziło do zmian, choćby personalnych. Mimo to dziennikarzom nadal wydaje się, że są demiurgami rzeczywistości. – Ja czuję nieśmiertelność, nieśmiertelność tworzę, cóż Ty większego mogłeś zrobić – Boże? – słychać zza okien redakcji i redakcyjek. Tyczy się to nie tylko mediów papierowych, ale i elektronicznych.
Prawda jest jednak brutalna. Moja „nieśmiertelność” trafia do kosza tydzień po ukazaniu się kolejnego numeru „Gościa Niedzielnego”. Czasem jej żywot przedłuży czyjś stolik nocny lub prowizoryczna półeczka w toalecie (nie ma co się obruszać, zwyczaje czytelnicze na całym świecie są takie same). Żywoty artykułów w dziennikach są jeszcze krótsze, konserwacja dzięki internetowi złudna. Czasem coś osiądzie w głowie czytelnika, fakt, dana, myśl. Być może przez kilka minut pomoże zastanowić się nad opisywanym problemem – zanim czytelnik przejdzie do lektury innego tekstu. Otrzyma informację, to ważne, ale świat rzadko to zmienia.
Być może więc „Resortowe dzieci”, setki tekstów dziennikarzy o dziennikarzach, mają cel zupełnie inny, niż deklarowany. Być może chodzi o to, by ocalić od zapomnienia tych, którzy w historii sami niczym ponadczasowym do tej pory się nie zapisali. Choćby na te parę miesięcy, przez które pozycja będzie bestsellerem. Taka korporacyjna przysługa wyświadczona konkurencji.
Stefan Sękowski