W okolicach południa klienci wchodzą do sklepu falami. Z moimi towarzyszami niedoli (współpracownikami) żartujemy sobie, że to pewnie któraś ze Mszy Świętych się skończyła.
Kolejna niedziela w pracy. To dopiero pierwsza godzina mojej zmiany, a wydaje mi się, jakbym był już tu co najmniej dziesięć. Z głośników, po raz tysiąc pięćset dziesiąty, wybrzmiewa głos Adele, która śpiewa swój bondowski hit „Skyfall”. Zwykle mnie to nie męczy, ba, nawet próbuję podśpiewywać sobie razem z nią, ale dziś działa mi to wybitnie na nerwy. Zastanawiam się, dlaczego tak jest? Ach, no tak, przecież dzisiaj jest niedziela.
Co jakiś czas jak bumerang wraca dyskusja dotycząca handlu w niedzielę. Ostatnio nawet prezydent Radomia zarządził konsultacje społeczne w tej sprawie i każdy może wyrazić swoje zdanie. Szkoda, że nie jestem radomianinem i nie będzie mi dane wziąć udziału w tej inicjatywie. Naprawdę, miałbym sporo do powiedzenia w tej kwestii.
W okolicach południa klienci wchodzą do sklepu falami. Z moimi towarzyszami niedoli (współpracownikami) żartujemy sobie, że to pewnie któraś ze Mszy świętych się skończyła. Ostatnio zauważyłem jednak, że ten żart ma w sobie dużo prawdy. W okolicy centrum handlowego, w którym pracuję, znajdują się dwa kościoły. Postanowiłem więc sprawdzić godziny Eucharystii i faktycznie: okolice godzin ich zakończenia w dużym stopniu pokrywają się z większą ilością klientów w sklepie. Panie i panowie, którzy nas w tym czasie odwiedzają, najczęściej są elegancko ubrani. Byłbym w stanie zrozumieć ich odwiedziny, gdyby faktycznie chcieli coś kupić, jednak w dziewięćdziesięciu procentach przypadków wchodzą oni tylko po to, by się „porozglądać”. Widocznie niedzielny obiad po takiej „aktywności” smakuje lepiej.
Sklep, w którym pracuję, cieszy się dużym zainteresowaniem także wśród młodzieży. Takie osoby nazywamy „koczownikami”, bo najczęściej wybierają oni centrum handlowe zamiast uczestnictwa w Eucharystii. Snują się oni po sklepie, oglądają każdy pojedynczy towar, a ja, ku swojej rozpaczy, muszę snuć się za nimi. W końcu jestem ochroniarzem. Po godzinie opuszczają oni nie tylko „mój sklep”, ale i całe centrum handlowe. Mogą już wrócić do domu i powiedzieć rodzicom, że „w kościele byli, ale zbytnio nie słuchali, bo kazanie było nudne”.
Popołudnia bywają najgorsze. Rzesze Polaków nauczyło się nowej formy spędzania czasu z bliskimi: spacer po centrum handlowym. W ten sposób do sklepu wchodzą całymi pokolenia-mi: od dziadków po wnuki, prowadząc przy tym ożywione dyskusje na temat każdego produktu, jaki mają w zasięgu wzroku. Warto w tym miejscu zapytać: czy nie mają już o czym ze sobą rozmawiać i wychodzą do centrum handlowego, by znaleźć wspólny język? Jeśli tak, to naprawdę źle się zaczyna dziać z kondycją polskich rodzin.
Zdecydowana większość Polaków określa się mianem katolików, więc dlaczego wybierają oni niedzielę w centrum handlowym? Czy nie znają oni treści III przykazania? Dlaczego, mając szereg możliwości na godne spędzenie Dnia Świętego, wybierają oni watching (bo nawet shoppingiem tego nazwać nie można)? Czy będziemy się w stanie kiedyś tego oduczyć?
Coraz bardziej zaczynam się obawiać, że nie.
Pocieszający jednak bywa fakt, że przynajmniej złodzieje odpoczywają w niedzielę i pomimo dużego ruchu, bardzo rzadko muszę interweniować.
Paweł Papaj