Ojciec Tarota

Zauważyłam, że im bardziej walczyłam o powrót do Boga, tym bardziej zło manifestowało swoją obecność i wściekłość.

Przez większość swojego życia żyłam w grzechu. Nie do końca chyba nawet chciałam sobie zdawać sprawę ze stanu, w jakim się znajduję. Czasem udawało mi się „zapomnieć”, poczuć się lepiej i pozornie żyć dalej jako dobra chrześcijanka, jednak w głębi duszy wiedziałam, czułam, że coś jest nie tak i że jest tylko i wyłącznie moja wina. Pomoc uzyskałam dzięki opiece Matki Bożej i o tym chciałabym opowiedzieć.

Jak tak sobie próbuję wszystko przypomnieć, to mam wrażenie, iż w moim życiu wszystko zaczęło się klasycznie – od grzechu pychy. Dzieckiem byłam dobrym, pomagałam swoim rodzicom, opiekowałam się licznym rodzeństwem, byłam posłuszna, wesoła, bardzo dobrze się uczyłam – normalna dziewczynka. Kochałam też Pana Boga. Mama od zawsze starała się nas wychowywać religijnie, uczyła nas modlić się, prowadziła do kościoła. Tata, choć bardzo nas kochał, nie uczestniczył w tym wszystkim. Nie był przeciwny, ale sam po prostu był raczej mało praktykujący. Do kościoła chodził raz częściej, raz rzadziej; do sakramentów przystępował okazyjnie, od wielkiego święta; modlił się rzadko (a przynajmniej ja tak myślę), więc i nam tutaj nie dawał specjalnego przykładu. To mama była tą, która starała się nam wpoić zasady życia chrześcijańskiego. Tak czy inaczej, wszyscy bardzo się kochaliśmy. Była nas wszystkich spora gromadka, często brakowało pieniędzy i nie było nam łatwo, ale wiem, że pomimo wszystkich trudności, nie brakowało w naszej rodzinie uczucia.

Jeśli chodzi o mnie, to naprawdę nie wiem, który grzech pociągnął następny: czy pierwsza była pycha, czy też grzech przeciwko I przykazaniu. Tak czy inaczej, jako małe jeszcze dziecko przypominam sobie swoje własne myśli na mój własny temat. Wydawało mi się mianowicie, ze jestem na tyle dobrym człowiekiem, iż gdyby wszyscy ludzie byli tak prawi jak ja, to z pewnością świat wyglądałby o wiele lepiej: nie byłoby wojen, tylu nieszczęść, przemocy… No, może nie uznawałam siebie za ideał, ale z pewnością za kogoś, kto mógłby być wzorem dla wielu. Jak słabo znałam siebie, miało się dopiero okazać. Bardzo dobrze zapamiętałam jeden moment z mojego życia, który zapadł mi w pamięć. Otóż, pewnego dnia oglądałam w telewizji film o Panu Twardowskim, który oddał swoją duszę diabłu. Po filmie nasunęła mi się refleksja, iż taka historia może się przydarzyć tylko naprawdę ciężkim frajerom, głupcom – na pewno nie mnie. Ja przecież znam prawo, znam przykazania, potrafię odróżnić dobro od zła itd. A w ogóle, to ja nie jestem aż taka głupia i coś takiego, jak również inne grzechy, z pewnością nie dotyczą mnie – one dotyczą ludzi słabych, mniej wyrobionych moralnie, mniej kochających Pana Boga. Jak można się domyślić, byłam bardzo zadowolona z siebie, bo byłam przecież bardzo dobrym człowiekiem. Nie wiedzieć czemu, chwila ta zapadła mi głęboko w pamięć.

Nie pamiętam również, ile czasu minęło od tego dnia do czasu, kiedy sama podążyłam drogą wyśmianego Twardowskiego i innych „głupców” – z tym, że Pan Bóg pozwolił, bym okazała się jeszcze większym „frajerem” niż obśmiewani „głupcy”. Pewnego wieczoru, leżąc w łóżku miałam bardzo nieczyste myśli i pragnienia. Za chwilę pojawiła się kolejna myśl, żeby wyrzec się Boga i oddać się szatanowi. I co zrobiłam? Poddałam się podszeptom i wyraziłam swoją zgodę. Po chwili pojawiła się druga myśl, abym zastanowiła się nad tym, co się dzieje. Ja jednak „przypieczętowałam” swoją zgodę potwierdzając to, co zrobiłam poprzednio. Wtedy poczułam wielki smutek i miałam wrażenie, jakby niebo się przede mną zamknęło. Przypomniałam sobie też swoje bajania na temat swojej własnej siły i mądrości sprzed jakiegoś czasu; cała chwila stanęła mi przed oczami. Jeśli można w ogóle użyć takiego określenia, poczułam pewne rozbawienie. Inni to chociaż czegoś w zamian chcieli (co kto woli – powodzenia, pieniędzy, władzy), a ja? Niczego. Nie żebym żałowała tego, że nie chciałam niczego „w zamian”. Ja po prostu uświadomiłam sobie swoją bezdenną głupotę i słabość. Zrozumiałam, że jestem słaba bez Boga i że z siebie samej nie mogę uczynić nic dobrego. Owocem moich własnych działań może być tylko zło.

Historia nie kończy się w tym miejscu. Moja pycha nie odeszła. Nie byłam w stanie wyznać popełnionego grzechu. Ciągle za bardzo dbałam o swój „wizerunek”, by szczerze wyznać go podczas spowiedzi. Jak to wygląda? Dzieci przecież nie popełniają „takich” grzechów. Czasem nawet udawało mi się o tym zapomnieć, wyprzeć z pamięci. Momentami zastanawiałam się, czy w ogóle popełniłam jakiś grzech. Tak czy inaczej, wybrałam życie w grzechu. Przystępowałam więc do sakramentów w grzechu ciężkim. W takim stanie przyjęłam też sakrament bierzmowania. Faktem jest, że wewnętrznie czułam, że coś jest nie tak. Do sakramentów przystępowałam coraz rzadziej. Nie znaczy to, że przestałam się w ogóle modlić. Chodziłam do kościoła, kochałam Pana Boga, żałowałam za swoje grzechy. Czułam, że Bóg także bardzo mnie kocha i że mi wybaczył. Wiedziałam też jednak, że trzeba było to wyznać w spowiedzi, ale ciągle byłam za słaba, żeby to zrobić. Prosiłam Boga o pomoc i wierzyłam, że mi pomoże; że mnie „zmusi” swoim sposobem do wyznania swoich win.

Przez wiele lat byłam członkiem Dzieci Maryi. Traktowałam to bardzo poważnie. Czciłam i kochałam Matkę Bożą. Czasem mam wrażenie, że ma nade mną specjalną opiekę. Nie tylko dlatego, że byłam jej specjalnie poświęcona jako marianka, choć przecież Matka Boska nie zapomina jednej, najmniejszej rzeczy którą dla niej uczynimy z miłości. Urodziłam się też w dniu jej święta, w dniu Matki Bożej Różańcowej, a moje drugie imię to Maria. Po latach widzę, że choć w pewnym momencie ja o niej właściwie zapomniałam, to ona mnie nie zostawiła samej sobie.

Tymczasem czas płynął, mijały lata. Jako osoba bystra i ciekawa świata, interesowałam się wieloma rzeczami. Interesowały mnie również rzeczy niezbadane, tajemnicze. W pewnym momencie zetknęłam się z magią, parapsychologią, okultyzmem, medycyną naturalną, jogą etc. Powoli zaczęłam zgłębiać ten tajemniczy i intrygujący świat. Koleżanka wprowadziła mnie w spirytyzm. Bóg ostrzegał mnie przez tymi praktykami poprzez Swoje Słowo, ja jednak pomimo wewnętrznego niepokoju związanego z tymi praktykami, nie odrzuciłam ich, ale coraz bardziej się w nie zanurzałam. Z czasem sama zaczęłam wróżyć – karty typu francuskiego, wróżenie z dłoni, astrologia, Tarot, I ching, wahadełko – zajmowałam się dosłownie wszystkim. Nie będę nawet wymieniać wszystkich podejmowanych przeze mnie praktyk, bo zajęło by to dużo czasu.

Jak przystało na prawdziwą tarocistkę, karty Tarota zrobiłam sobie sama, bo wtedy miały mieć większą moc; dotykałam je, kontemplowałam ich znaczenie. Jak się okazało, miałam prawdziwy „dar” – moje wróżby sprawdzały się. Aby wzmocnić swoje umiejętności, na targach „niezwykłości” od czarownika dostałam specjalny amulet, który wskazało dla mnie wahadełko. Nie miałam wiedzy na temat amuletów, ale w pewien sposób amulet ten mnie niepokoił. Pewnego dnia kiedy go nosiłam, podszedł do mnie na przystanku mężczyzna, który wprost powiedział mi, że mam go zdjąć i nigdy go nie nosić, gdyż jest to znak diabelski. Jego słowa mnie przestraszyły i sprawiły to, ze zaraz po przyjściu do domu ściągnęłam go z szyi, schowałam do szuflady i nigdy już go nie założyłam.

« 1 2 »
TAGI: