Ojciec Tarota

Zauważyłam, że im bardziej walczyłam o powrót do Boga, tym bardziej zło manifestowało swoją obecność i wściekłość.

To, że coś jest nie tak z kartami Tarota poczułam pewnego dnia, gdy stawiałam karty. Poczułam nagle, że interpretacja rozkładu spływa na mnie w formie projekcji gotowego scenariusza. Interpretacji można było dokonać na wiele sposobów, skąd więc taka, a nie inna, gotowa interpretacja? Zaczęłam się nad tym zastanawiać i uznałam, ze nie ja jestem autorką tego, co pojawia mi się w głowie.

Niedługo potem miałam sen, który pokazał mi prawdziwe źródło owych interpretacji, ojca Tarota – śnił mi się szatan. Był to sen na tyle przerażający, że natychmiast zarzuciłam stawianie kart Tarota. Jednakże nie znaczyło to, że odrzucając jedno, odrzucałam też inne formy bałwochwalstwa. Dalej „bawiłam się” kartami typu francuskiego czy innymi formami wróżenia, choć już z mniejszym zaangażowaniem. Bóg powoli odsuwał mnie od tego, ale diabeł nie dawał za wygraną. Szybko podsuwał coś nowego, co było również interesujące, miało znamiona „naukowości” albo choćby wydawało się niegroźne. W końcu sama zarzuciłam stawianie kart sobie i innym i zaczęłam… chodzić do wróżek. Niestety, trafiłam tam dzięki własnej mamie. Traktowaliśmy to wszyscy jako zabawę, formę psychologicznej terapii itd. – wszystkie wytłumaczenia były dobre. Cała rodzina korzystała z porad wróżek, chyba tylko poza moim  ojcem, który traktował to jako głupotę.

Nawet nie zauważyliśmy, że w naszej rodzinie zaczyna się coś psuć. W kochającej się rodzinie zaczęło dziać się coś niedobrego. W małżeństwie rodziców zaczęło się coś psuć, stosunki pomiędzy rodzeństwem stały się napięte, a często i wrogie. Rodzina stanęła na krawędzi rozpadu: wieczne kłótnie i wrogość. Siostra, która kiedyś zawsze mnie kochała, z którą się przyjaźniłam, nagle stała się moim dręczycielem. Była dla mnie tak niedobra, że zaczynałam jej nienawidzić. Ja z czasem doszłam do wniosku, że źródłem mojego konfliktu z siostrą (jak i wielu innych złych rzeczy) jest prawdopodobnie złe feng shui… Nikt nie mógł zrozumieć, jak to się stało, że sytuacja w domu stała się tak radykalnie różna od tego, co było kiedyś; i nikt jakoś nie łączył tego z faktem odwrócenia się od Boga. Żadne z nas nie zdawało sobie sprawy z tego, że tego typu praktyki mają aż takie implikacje. To, że przetrwaliśmy, zawdzięczamy tylko i wyłącznie miłości Bożej, która jest niezmienna pomimo ludzkiej niewierności.

Pan Bóg pokierował moimi losami w ten sposób, iż pozwolił mi się ponownie odnaleźć za granicą. Moja siostra wyjechała za granicę i zaproponowała mi również wyjazd do niej. Nie wiem doprawdy, dlaczego się zgodziłam, pamiętając o tym, jakie mamy ze sobą kontakty i do tego mając na uwadze fakt, iż właściwie powinnam wyjechać do całkiem innego kraju, gdzie czekała na mnie praca i podpisany już dawno kontrakt. Nie wiem, dlaczego podjęłam taką, a nie inną decyzję.

Za granicą zamieszkałam z siostrą. Początki były nienajgorsze: miałam gdzie mieszkać, znalazłam pracę. Jednakże szybko okazało się, że wszystko wróciło do normy i poczułam się tam jak w piekle. Byłam bardzo nieszczęśliwa. Czasem byłam bardzo smutna – nie widziałam ani jednej rzeczy, za którą mogłabym podziękować. Przestałam też uczęszczać regularnie do kościoła i się modlić – częściowo z powodu pracy, częściowo też z powodu braku możliwości uczestnictwa we Mszy Św. w języku ojczystym. Na ówczesnym etapie obcy akcent był dla mnie dużym problemem i nie byłam w stanie zrozumieć wszystkiego tak, jak tego chciałam. W końcu udało mi się wyprowadzić z domu i zamieszkać z innymi ludźmi. Okazało się, że odzyskałam dużo spokoju. Bez ustawicznego gnębienia psychicznego zaczęłam do siebie dochodzić. Zauważyłam też, że jestem w stanie dostrzegać drobne rzeczy i za nie dziękować Bogu: np. że mogę spokojnie wziąć kąpiel; za piękny dzień etc. Co ciekawe, zauważyłam, że każde takie dziękczynienie zaczyna mnie w pewien sposób odblokowywać; że dziękując jednego dnia za jedną rzecz, drugiego jestem w stanie podziękować za dwie. Nie wszystko jednak nagle zaczęło się układać. Ciągle interesowały mnie różne „tajemne” rzeczy: chociażby astrologia czy feng shui, choć wiele rzeczy przestałam już praktykować.
Nie pamiętam też, kiedy zaczęłam odczuwać, iż „ktoś” mi cały czas towarzyszy. Miałam wrażenie jakiejś obecności, która za mną chodzi. Często też nie zauważałam nadjeżdżających samochodów, pod które tylko cudem udawało mi się nie wpaść.

Zaczęłam też mieć pewien kryzys. Nie wiedziałam, co chciałabym robić w życiu. Miałam milion pomysłów na swoje życie i jednocześnie wiecznie towarzyszył mi niepokój. Zawsze miałam pewne problemy ze snem, ale podczas pobytu za granicą zaczęły się one pogłębiać. Zaczęło mi to szczególnie doskwierać, kiedy wiedziałam, ze mam w perspektywie spędzenie w pracy kilkunastu godzin. Często nie mogłam zmrużyć oka przez cała noc. Często miałam wrażenie wybudzania w nocy jak gdyby „szarpnięciem”. Do tego często odbywało się to o dziwnych godzinach typu 2.02, 3.03 itd. Czasem nie spałam nawet przez 48 godzin, przy czym musiałam iść do pracy i spędzać w niej po 13 godzin na dobę.
Miałam też często wrażenie, będąc w samotności, że znajduję się w klatce, w której jestem uwięziona. Tak, jakby moje więzienie było bardzo rzeczywiste, tyle, że niewidzialne. Miałam głęboką depresję, nienawidziłam siebie, miałam myśli samobójcze. Moje poczucie grzechu w każdej niemal sferze drastycznie zmalało. Bywałam okropna dla otoczenia – szczególnie dla mojego narzeczonego, który często do mnie przyjeżdżał. Nota bene, żyliśmy razem w grzechu. Seks przedślubny był normą. Nigdy go nie zdradziłam, ale nie był moim pierwszym mężczyzną – przed nim miałam kilku mężczyzn. W tym obszarze też miało być inaczej. Dobrze pamiętam swoje zarzekania się o dotrzymaniu czystości aż do ślubu... Jak wspomniałam, bywałam okropna także dla niego. Pamiętam, iż kilka razy mówił mi, że czasem miałam takie złe oczy… Zdarzyło się kiedyś wieczorem, kiedy wybieraliśmy się spać, że tak bardzo bał się mojego spojrzenia, że się rozpłakał.

Nie pamiętam dokładnie, kiedy zaczęłam wchodzić do kościoła, który znajdował się niedaleko mojego domu. Bardzo często, przechodząc koło kościoła, czułam, że Jezus na mnie tam czeka i zachodziłam choćby na chwilę. Niedługo po wyprowadzce z domu, w którym mieszkała moja siostra, trafił też w moje ręce cudowny medalik. Nie pamiętam, jak do mnie trafił. W każdym bądź razie, zakładając go, poprosiłam Matkę Bożą, żeby Ona „zajęła” się naszymi stosunkami z siostrą, bo moje starania o zgodę nic nie dają. Wtedy pomyślałam sobie, ze ten problem zostawiam całkowicie Matce Bożej i przestałam się już tym przejmować. Zostawiłam to w Jej rękach i nie robiłam już nic, by nasze stosunki poprawić. Chyba nikogo nie zdziwi, że po pewnym czasie siostra zaczęła do mnie dzwonić, a nasze stosunki zmieniły się radykalnie. Serce mojej siostry się zmieniło. Nastała między nami zgoda. To, do czego ja próbowałam doprowadzić swoimi staraniami przez lata, stało się faktem w krótkim czasie dzięki Matce Bożej.

Kiedyś podczas rozmowy telefonicznej, mama powiedziała, że kupiła każdemu ze swoich dzieci Pismo Święte i zapytała mnie, czy nie chciałabym, żeby brat przywiózł mi je przy okazji. Zgodziłam się. Brat przyjechał, przywiózł obiecaną Biblię, a ja zaczęłam ją czytać. Nie było to dla mnie coś zupełnie nowego, ale od pewnego czasu nie czytałam Pisma Świętego. Jakie było moje zdziwienie, kiedy zaczęłam je czytać, a nagle, jakby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, odezwało się w mojej głowie kilka różnych głosów bluźniących, z nienawiścią i w najohydniejszy sposób komentujących czytane teksty. Jak tylko przestawałam, one cichły. Gdy wracałam do czytania, one się uaktywniały. Nie były to moje „myśli”.

Nie umiem tego wyjaśnić, ale wiedziałam, że to nie są projekcje mojego umysłu i że to jakieś osobne byty w mojej głowie. Nie wiem czemu, ale miałam wrażenie, jakby było ich sześć. Byłam tym odkryciem zszokowana. Te wszystkie złe rzeczy, które mnie spotykały, zaczęły przybierać na sile. Jakoś w tym czasie, zmieniłam pracę. Tak się złożyło, że czasem miałam mniej pracy i mogłam sobie pozwolić na surfowanie w Internecie. Trafiłam na strony, które otwarły mi oczy na to, co się dzieje. Bardzo jasno ujrzałam swoje grzechy i to, do czego one mnie doprowadziły oraz fakt, że zmierzałam prosto do piekła. Im więcej czytałam tym bardziej żałowałam za swoje grzechy i postanowiłam radykalnie zmienić swoje życie. Postanowiłam w końcu pójść do spowiedzi i wyznać to, czego nie byłam w stanie wyznać przez lata. Zapragnęłam wrócić do Boga i zerwać ze wszystkim, co mnie od niego odrywało.

Zauważyłam, że im bardziej walczyłam o powrót do Boga, tym bardziej zło manifestowało swoją obecność i wściekłość. W pewnym momencie czułam obecność złego bardziej na „zewnątrz” – szczególnie w samotności. Nie widziałam, ale czułam wściekłą obecność dookoła mnie. Bałam się. Miałam odczucia czyjejś nieprzyjaznej obecności, odczucia dotykowe na ciele. W pewnym okresie czasu zaczęłam miewać odczucie dezintegracji osobowości. Kiedyś słyszałam o takim terminie, ale nie miałam pojęcia, co to może oznaczać i nie wydawało mi się to możliwe. Czułam, jakby moja osobowość się rozpadała i to było straszne odczucie. „Obecność” w mojej głowie zaczęła zanikać. Nie umiem tego lepiej opisać.

Postanowiłam bezwarunkowo oddać swoje życie Bogu i moje życie zaczęło się zmieniać. Poczucie obecności „klatki” zniknęło. Zniknęła też depresja i nienawiść do samej siebie. Po raz pierwszy od długiego czasu poczułam prawdziwy pokój. Zaczęłam się dużo modlić.

Zły nie odpuszczał. Naprawdę, działo się dużo, by mnie przestraszyć. Pewnego wieczoru poczułam, że jeżeli chcę wygrać tę walkę, to muszę odmawiać różaniec, który będzie moją tarczą. Ta myśl nie była wcale najdziwniejsza, ale ja, choć kiedyś odmawiałam różaniec, to jakoś nigdy nie „czułam” tej modlitwy. Nie umiałam jej prawdziwie pokochać. Zaczęłam się modlić. Zaczęły dziać się dziwne rzeczy: różaniec zaczynał na mnie działać jak silny lek nasenny. Jak tylko zaczynałam go odmawiać, to momentalnie zasypiałam, jak po narkozie. I to ja cierpiąca na bezsenność! Najprawdopodobniej w tym okresie poczułam, komu zawdzięczam swoje nawrócenie. Miałam pewność, że to Ona – Matka Boża, cicho stojąc z boku, pamiętała, choć się nie narzucała. Ja mogłam zapomnieć, ale nie Ona. Jestem przekonana, że pomoc zawdzięczam Maryi i za to jej dziękuję.

Nie powiem, ze wszystkie problemy zniknęły w mgnieniu oka, bo tak nie było i nie jest. Nie będę też szczegółowo opisywała tego, co się działo: tego, co było cudowne; i tego, co mnie przerażało. Najważniejsze jest to, że Bóg nigdy nie zapomina o człowieku i ciągle go szuka, by dał mu się uratować. Matka Boska, nasza najwspanialsza orędowniczka, jest też zawsze z nami. Pamiętajmy o niej, powierzajmy się jej i kochajmy Ją, jak na to zasługuje.

Patrycja

« 1 2 »
TAGI: