Ewa Krasnodębska-Zakrzewska ma w domu kolekcję delikatnej porcelany. – Lubię kruche rzeczy, ale mocne uczucia – mówi.
Wczoraj oglądała przedstawienie IV roku warszawskiej PWST „Opowieść zimowa” Szekspira. – Upersonifikowany czas mówił na wstępie, że jego istota jest nie do odkrycia. Można się przenosić myślą w czasie, a życie zostaje takie samo – zamyśla się. – Do jakiego okresu lubi się Pani przenosić? – pytam. – Nie rozpamiętuję przeszłości – odpowiada. – Zachowuję to, co dobre, nie biadolę nad tym, co było złe. Ja się urodziłam w 1925 r. Dany mi był niezmiernie ciekawy czas, wyjątkowe życie – ukochany zawód, podróże. Byłam rozpieszczoną jedynaczką, a tu spadły na mnie wojna, potem stalinizm, komunizm. W młodości nie wiedziała, jaki zawód wybrać. Rysowała, chciała być astronomem, ale zrezygnowała, bo nie lubiła matematyki. Pisała, chodziła na balet. – Miewałam wtedy sny, że stąpam na pointach po roziskrzonych falach – wspomina. – Z upływem lat fale stawały się gwałtowniejsze i zalewały mnie brudną wodą z balami i odpadami. Sny podpowiadały, że lękam się życia. Dzięki ojcu Marianowi – żołnierzowi I Brygady Legionów Piłsudskiego – została aktorką. Ze względu na „warunki zewnętrzne” zagrała wiele królowych. Krzysztof Zanussi wspomina, jak wszyscy umilkli, kiedy wiosną tego roku, podczas zdjęć do jego filmu „Obce ciało”, kreując rolę stalinowskiej prokurator, weszła na plan. – Zachowywała się jak królowa, najwyższej klasy artystka – mówi. – Zdumiał się, że ja, taka delikatna, okazałam się taka mocna w tej roli – uśmiecha się Krasnodębska. Mocna była też tego dnia, kiedy rano zmarł jej ojciec. Zdecydowała się wtedy zagrać, jak co wieczór, rolę córki stojącej nad łóżkiem umierającego w „Domu na Twardej”, w reżyserii Korcellego, w Polskim Teatrze w 1955 roku.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Barbara Gruszka-Zych