Nazywam się Ada mam 15 lat i chcę opowiedzieć świadectwo wiary, mojej wiary w Boga, jak dzięki Niemu moje życie się zmieniło.
Moje życie do tej pory było spokojnym życiem nastolatki, wiadomo bywało różnie, wpadałam w różne towarzystwa, ale nigdy nie uległam ich propozycjom. Moim głównym celem było dobrze się bawić i zbytnio nie przemęczać w nauce. Uczyłam się średnio, ale nie przejmowałam się tym, myślałam sobie: „do czego mi się przyda to wszystko?". Wątpiłam również w Boga, twierdziłam, że nie jest mi On potrzebny.
Moje życie się zmieniło. Zaczęłam chodzić na wspólnotę Odnowy w Duchu Świętym „Marana Tha" w Poniatowej. Poszłam tam i na początku, wszystko wydawało mi się trochę dziwne, wszyscy stali z rękoma uniesionymi w górę i śpiewali pieśni o Bogu, modląc się na głos. Spodziewałam się, że coś się wydarzy, ale niczego nie poczułam. Pomyślałam sobie, że może to pierwszy raz, później może będzie inaczej. Mój katecheta Grzegorz zachęcał mnie, abym się nie załamywała i przychodziła na spotkania. Więc chodziłam i faktycznie w moim życiu zaczęły powolutku następować zmiany. Zaczęłam się lepiej uczyć, byłam milsza dla moich znajomych. Wtedy jeszcze nie myślałam sobie, że to może pochodzić od Boga. Po kilku tygodniach stopniowo zaczęłam sobie uświadamiać, że moja zmiana to jest dobro, które pochodzi od Niego, że muszę iść w Jego stronę i dalej Go odnajdywać.
We wtorek 22 maja 2012 roku, kiedy byłam w szkole zrobiło mi się słabo, zaczęła mi lecieć krew z nosa. Poszłam do pielęgniarki, która zadzwoniła po moją mamę. Mama szybko przyszła po mnie i poszłyśmy do domu. W domu nadal czułam się źle. Mama dała mi jakieś lekarstwa, ale to nic nie pomagało, więc stwierdziłyśmy, że pójdziemy do lekarza i zrobimy badania. We wtorek poszłyśmy do przychodni i zarejestrowałyśmy się na drugi dzień, ponieważ musiałam być na czczo, żeby badania wyszły dokładnie. Na drugi dzień rano poszłam z mamą na badania, po południu był pogrzeb mojego dziadzia. Wieczorem tego samego dnia zadzwoniła pani doktor i powiedziała, że nie podobają jej się moje wyniki i wysyła mnie do szpitala w Lublinie. Tam w ciągu kilku dni zrobią mi dokładniejsze badania.
W czwartek pojechałam do Dziecięcego Szpitala Klinicznego, było mi ciężko. Nie wiedziałam, co mi jest. Myślałam, że to nic groźnego. W piątek rano zrobili mi tomografię, USG i pobrali krew. Kiedy byłam na USG, zaczęłam się domyślać, że coś jest nie tak, bo było wokół mnie bardzo dużo lekarzy i każdy dopytywał się, co mi może być. Kiedy jechałam windą z panią doktor, zapytałam ją, czy to coś poważnego. Nie chciała ze mną rozmawiać dopóki, nie będzie mamy. Weszłyśmy do sali, moja mama już tam siedziała i od razu, jak weszłam, zaczęłam płakać i mocno przytulać się do mamy. Pani doktor powiedziała, że podejrzewają nowotwór. Wtedy poczułam, jakby całe moje życie zawaliło się. Myślałam sobie: „Boże, dlaczego właśnie ja?! Dlaczego mi to zrobiłeś?! Co zrobiłam złego?! Dlaczego tak mnie karzesz?!"
Później wyszłyśmy z mamą poza oddział, obydwie płakałyśmy, dzwoniłyśmy do rodziny, znajomych i przyjaciół, którzy czekali na wieści od nas, co się ze mną dzieje. To był ogromny cios dla nas, jak i dla mojej całej rodziny i przyjaciół. Miałam pretensje nie do siebie, tylko do Boga, dlaczego On mi to zrobił, przecież byłam na drodze nawracania się, a tu taki CIOS. Nie mogłam znieść tej myśli, że moje życie wisi na włosku.
Po paru godzinach zostałam przeniesiona na Oddział Onkologii. Gdy tam weszłam, to zaniemówiłam, zobaczyłam dziewczyny, które nie mają włosów, kroplówki, jakieś aparatury. Nie wiedziałam, jak mam się zachować. Patrzyłam na to wszystko z niedowierzaniem, jakby to był jeden wielki koszmar. Pierwsze dni były dla mnie męką. Cały czas płakałam, nie dawałam sobie nic wytłumaczyć, że będzie dobrze. Dla mnie nowotwór to był wyrok śmierci. Dopiero jak przyjechał do mnie ksiądz, który był pasterzem u nas we wspólnocie, wytłumaczył mi, że to nie jest niczyja wina. Być może jest to sprawdzian dany przez Boga dla mnie, czy sobie poradzę z tymi problemami. Jest to również sprawdzian dla mojej rodziny i dla moich przyjaciół, ponieważ teraz poznam, komu tak naprawdę na mnie zależy i komu mogę ufać. Ksiądz miał rację. Od tego momentu zaczęłam uspokajać się i bardzo powoli myślenie moje stawało się pozytywne.
30 maja 2012 roku miałam operację, został usunięty główny guz, który miałam w jamie brzusznej, zostały jednak przerzuty, które trzeba było leczyć chemią. Po operacji leżałam tydzień na Oddziale Chirurgii. Gdy wróciłam na Oddział Onkologii, położyli mnie z 5-letnią Natalką, która śmiała się i bawiła. Po tej dziewczynce nie było widać żadnej choroby i wtedy myślałam sobie: - Jak ona może śmiać się i bawić, przecież jest chora na tak groźną chorobę.
Długo nie rozmawiałam z nikim, byłam strasznie zamknięta w sobie, nie chciałam pójść na zajęcia szkolne i terapeutyczne, które były w klinice. Po miesiącu stopniowo zaczęłam się oswajać z tym, co się działo na oddziale. Wiedziałam, że muszę tu zostać i nie mam innego wyjścia.
Pamiętam przyszła do mnie na początku Monika (dziewczyna 17-letnia), którą teraz bardzo lubię, lecz wtedy bardzo mnie zdenerwowała, ponieważ powiedziała, że na pewno zostanę tu długo i żebym się nie przejmowała, bo włosy i tak wypadną. Wtedy bardzo się rozpłakałam. Moja mama cały czas była przy mnie, widziałam, jak jej jest ciężko patrzeć na to, że cierpię. Doszłam do wniosku, że muszę wziąć się w garść i pokazać jej, że jestem silna, że nie dam się chorobie.
Zaczęłam modlić się do Boga o moje zdrowie, o siłę dla mnie, dla mojej mamy i dla wszystkich, którzy przechodzą przez to razem ze mną. Czułam, jak dużo siły On mi daje i nie poddawałam się. Każdy z moich przyjaciół wspierał mnie, nawet osoby których wcześniej nie znała pisały do mnie różne listy, wiadomości, e-maile i sms-y. Nie wiedziałam, jak na to wszystko mam odpisywać, bo po prostu nie wiedziałam, od czego mam zacząć, tyle tego było. Było mi bardzo miło, że tak wiele osób martwi się o mnie i dobrze mi życzy. Ludzie z mojej wspólnoty modlili się za mnie każdego dnia i to dodawało mi otuchy.
W czerwcu zaczęłam moją pierwszą chemię, bardzo źle się czułam, wymiotowałam. W pewnym momencie leczenia miałam zapalenie jamy ustnej, nie mogłam nic jeść przez dwa tygodnie. Przed każdym posiłkiem dostawałam morfinę, żeby złagodzić ból. Do jedzenia dostawałam tylko zupę, bo wtedy tylko to było możliwe. Załamałam się wtedy i wpadłam w „dołek", cały czas płakałam, nie chciałam z nikim rozmawiać. Późniejsze chemie były dla mnie już łagodniejsze. Oswoiłam się z salą szpitalną, zaczęłam wychodzić na korytarz. Poznawałam ludzi, którzy leczą się tutaj i przechodzą to, co ja. Rozmawiałam z nimi, wymienialiśmy się swoimi doświadczeniami, które mieliśmy w trakcie choroby. Powoli zaczynałam się uśmiechać do wszystkich. Pamiętam, że przyszła do mnie pani Mariola, nauczycielka i zapisała mnie do szkoły szpitalnej.
4 lipca były moje urodziny. Niestety, musiałam spędzić je w szpitalu. Tego dnia przyjechały do mnie moje przyjaciółki, szkoda, że tylko przez okno mogłyśmy ze sobą rozmawiać. W sumie byłam zadowolona, że mnie odwiedziły. Moja mama przywiozła wspaniały tort i nie było tu nawet tak źle. Moja pani doktor z panią psycholog przyniosły mi prezent i było mi bardzo miło. Kilka dni później wyszłam do domu na moją pierwszą przepustkę. Spędziłam w domu tylko dwa dni, bo zaczęłam źle się czuć i musiałam wrócić do kliniki. W szpitalu zostałam dwa tygodnie, aż doszłam do siebie. Wtedy wyszłam na kolejną przepustkę, która trwała aż tydzień.
Bardzo się cieszyłam, że spotkałam się z moimi przyjaciółmi i mogłam porozmawiać z nimi już nie przez okno, tylko przytulić ich mocno. Znowu musiałam wrócić do szpitala na kolejną chemię. Przy tej chemii bardzo schudłam, bo nie mogłam nic jeść. Schudłam prawie 10 kilogramów, a ważyłam na początku 50 kg. Doszłam do siebie, no i znów wyszłam na przepustkę. W trakcie tej przepustki trochę uważałam na siebie, żeby „nie złapać jakiejś choroby". Mało wychodziłam na dwór, nie spotykałam się ze znajomymi. Wiadomo, że było mi bardzo smutno, że nie mogę wychodzić normalnie i spotykać się z moimi przyjaciółmi. Kiedyś, jak jeszcze nie byłam chora, to siadywaliśmy wspólnie i ja grałam na gitarze, a oni śpiewali, wtedy było bardzo miło.
Teraz myślę, że moja choroba bardzo dużo zmieniła na plus. Bardzo zbliżyłam się z moją najlepszą przyjaciółką, którą zachęcałam do wyjścia z nałogu, w jakim wówczas była. Dzięki mojej chorobie przejrzała na oczy i zobaczyła, co jest tak naprawdę ważne w naszym życiu. Nie alkohol, nie narkotyki czy inne używki, tylko najważniejsze jest zdrowie. Dużo znajomych osób zmieniło się przez moją chorobę, a na pewno najbardziej zmieniłam się ja sama. Kiedyś byłam osobą, która lubiła ogniska, dyskoteki i dobrą zabawę. Dzisiaj wybieram rozmowę, spokój, spotkania z moimi bliskimi.
Moje leczenie trwa już pięć miesięcy, szybko to wszystko mija i cieszę się z tego powodu. Do tej pory zadaje sobie pytania: Dlaczego to wszystko spotyka tak młodych ludzi, nie ma na to jednak odpowiedzi. Dla każdego z nas Bóg przygotował - ja na to mówię: „sprawdzian" - ile w stanie jesteśmy unieść. Każdy z nas ma swój krzyż i go musi nieść. Może ktoś sobie pomyśleć: co piętnastolatka może wiedzieć o życiu, ale życie nauczyło mnie już sporo. Chciałabym żyć, jak każda normalna nastolatka. Nie siedzieć w szpitalu.
Większość z nas przechodzi w życiu okres próby, każdy w większym czy mniejszym stopniu niesie swój krzyż bólu, rozterek, upokorzeń, cierpienia i tego nie zmienimy, musimy wierzyć, że wszystko będzie dobrze. Mój ulubiony ksiądz dał mi obrazek ze św. Faustyną, na którym było napisane: „Cierpienie jest skarbem największym na ziemi - oczyszcza duszę. W cierpieniu poznajemy, kto jest dla nas prawdziwym przyjacielem. Prawdziwą miłość mierzy się termometrem cierpień", ktoś sobie pewnie pomyśli: jak cierpienie może być przyjemne? Przyznaję, że może tak być, tylko trzeba zrozumieć jego znaczenie. Kiedy mam zabiegi, to wszystko mnie boli, i ten ból, i to cierpienie ofiaruję za tych, którzy w swoim życiu też mają trudno, są w ciężkiej sytuacji duchowej, popadają w nałogi, to wszystko jest dla nich. Wierzę, że Bóg potrafi podnieść nas z każdego „dołka", tylko musimy to dostrzec i modlić się z całego serca o siłę dla nas. Ja modlę się cały czas o siłę dla mnie, ale i nie tylko dla mnie, ponieważ nie tylko ja tu jestem. Są tu jeszcze inne dzieci, które cierpią lak samo, jak ja i modle się za nie wszystkie. Wiem, że gdy się modlę, Bóg jest obok mnie, gdy płaczę, siedzi obok i wyciera moje łzy. Bóg nie jest jakimś wymysłem, Bóg jest żywy i jest wśród nas, i wszyscy spotkamy się z Nim tam na górze.
Moim życiowym mottem jest fragment z Ewangelii św. Mateusza 10-22: „Kto wytrwa do końca, ten będzie zbawiony" i tak będzie, walczymy i kiedyś zostaniemy za to zbawieni. Gdyby nie Jezus Chrystus, nie miałabym siły do dalszej walki z moją chorobą i może się ktoś śmiać, mnie to nie obchodzi, ale będę zawsze wielbić Pana i chcę iść z nim przez życie i głosić Jego słowo wszystkim, którzy są w jakiś sposób zagubieni w swoim życiu. Nie można się poddawać i warto walczyć z wszelkimi przeciwieństwami jakie spotykamy na swojej drodze. Chwała Panu!
P.S. Po długiej i ciężkiej walce pełnej wiary i nadziei w Bogu Ada odeszła do Pana 27 października 2013 r.
Od redakcji: Łączymy się z bliskimi Ady w bólu, ale i nadziei.