Bohater filmu "Mój biegun" opowiada o „targowaniu się” z Bogiem.
Jan Mela w rozmowie z Katolicką Agencją Informacyjną opowiada o „targowaniu się” z Bogiem po wypadku, w którego wyniku stracił rękę i nogę; o tym, czy w ogóle można się do końca pogodzić ze swoją niepełnosprawnością; o internetowych hejterach, którzy mają za złe innym ludziom, że są szczęśliwi; a także o „megaprzeunikalnym człowieku”, jakim był dla niego Jan Paweł II.
KAI: W filmie „Mój biegun. Prawdziwa historia Jaśka Meli” jest poruszająca scena, w której twoja mama „targuje się” z Bogiem o życie swojego syna, na wieść o jego wypadku...
- Kilka dni temu w kościele w Chorzowie dawaliśmy wspólne świadectwo wiary i naszej historii życia i mama właśnie opowiadała o tym „targowaniu się” z Bogiem. O tym, ile razy sobie mówiła: „Boże, nie możesz mi więcej zabrać, nie możesz mi zabrać kolejnego syna”. Ale tak naprawdę wiedziała, że to nie jest prawda. On może zabrać, co chce, ile chce, a i tak jeszcze będziemy daleko od historii Hioba. To były mocne „kopniaki”, uczące nas pokory...
KAI: Nie chciała stracić kolejnego syna, bo wcześniej zginął twój brat, Piotrek. Znów widzimy na ekranie, jak twoja mama po jego śmierci modli się na różańcu... Najwyraźniej w jej życiu modlitwa i wiara odgrywają wielką rolę?
- Mama opowiadała, że w tamtym momencie konstrukcja wiary, którą sobie sama zbudowała (bo urodziła się w rodzinie ateistycznej i przyjęła chrzest dopiero w wieku dwudziestu paru lat) bardzo się zachwiała. Musiało jej wtedy bardzo brakować takiego „namacalnego” kontaktu z Bogiem.
Ten okres po śmierci Piotrusia był czasem, w którym każdy z nas snuł się trochę jak duch. Przeczytałem kiedyś, że przez tragedię każdy przechodzi samemu. Trzeba się z nią samemu zmierzyć, nawet jeśli bliskie osoby cię wspierają. To jest twoja droga. Wąskie, jednoosobowe drzwi, przez które w dwójkę nie przejdziesz. Trzeba samemu tego doświadczyć, odżałować...
KAI: Twój ojciec w filmie pyta w pewnym momencie: Dlaczego my? Dlaczego właśnie nas to wszystko spotkało? Czy te pytania były mocno obecne w waszym życiu?
- Jasne, że tak. Mój wypadek, amputacja ręki i nogi były już straszną eskalacją tragedii. Każdy z nas pytał: dlaczego akurat nas to spotyka, jak długo jeszcze, gdzie jest koniec tego koszmaru? Mama, choć mocna wewnętrznie, zawsze była osobą bardzo emocjonalną, łatwo wzruszającą się. Za to tata robił wrażenie silnego faceta, którego byle co nie złamie. I kiedy w szpitalu zobaczyłem tatę z czerwonymi oczami, które ewidentnie chwilę temu ocierał z łez, to naprawdę był to dla mnie koniec świata! Rozumiałem to, że mama płacze, ale że tata płacze i jest bezradny - nie mieściło mi się w głowie. Przecież kto jak kto, ale ten gość zawsze wie, co robić.
KAI: Gdzie wtedy rodzice szukali oparcia?
- Wszędzie. U przyjaciół. W Bogu - mimo że na pewno mogli się na początku poczuć przez Niego zdradzeni, oszukani. Zapraszali do mnie do szpitala różne osoby. Kiedyś przyjechał ksiądz Stanisław Łada, duszpasterz osób niepełnosprawnych z Pruszcza Gdańskiego, bardzo bystry i mądry gość, który pomógł mi moją sytuację zracjonalizować.
KAI: Ty też się zmagałeś z Bogiem?
- U mnie było inaczej niż u rodziców. Dla nich była to konfrontacja relacji z Bogiem, którą już nawiązali, z rzeczywistością. A dla mnie było to dopiero nawiązywanie tej relacji.
Pamiętam, że jeszcze przed wypadkiem mówiłem rodzicom w niedzielę, że idę do kościoła, na Mszę, a potem z kumplami nad jezioro. Rzecz jasna olewałem kościół zupełnie i miałem godzinę więcej na robienie jakichś głupot. Przechodziłem okres bardzo mocnego buntu, eksperymentowałem z mocnym alkoholem, sprawdzałem swoje granice. Nic, co by się wiązało z zobowiązaniami, a więc także wiara, w ogóle nie wchodziło w rachubę.
Po wypadku zaczęło do mnie docierać, że to nie Bóg ciachnął mi rękę i nogę, ale że On mnie wyratował. Bo według lekarzy powinienem zginąć, a przeżyłem. Można powiedzieć, że to po prostu był cud! Wtedy uświadomiłem sobie, że Bóg dla mnie sporo zrobił, a ja nie za bardzo sobie na to zapracowałem. Nie zasłużyłem na tyle wsparcia, które od Niego dostaję. Dałem ciała, bo nie wchodziłem w relację z Bogiem. Zrozumiałem, że On naprawdę jest dobry, tylko działa zupełnie inaczej niż ja. U mnie jest prosto: jak ktoś jest dla miły, to i ja dla niego jestem miły, jak nie - to mu odpłacam tym samym. A Bóg zadziałał zupełnie na odwrót. Naprawdę było mi strasznie wstyd.
Bardzo dużo wtedy myślałem o śmierci. Każda kolejna operacja pod narkozą była trudna. Musiałem się liczyć z tym, że mogę się po niej nie obudzić. Ale po którejś tam operacji już nie sposób się tym przejmować, śmiejesz się z tego, czy się obudzisz, czy nie. Zresztą kiedy jesteś na morfinie, to sam nie wiesz, czy jeszcze śpisz, czy już się budzisz. Nie wiedziałem, czy się budzę w szpitalu, czy może już w niebie. Chociaż myślałem sobie, że w niebie nie jest tak brzydko, tam chyba są pomalowane ściany... A więc to nie niebo, czyli jeszcze żyję. To gitara, jedziemy dalej, do kolejnej operacji.
To był dla mnie czas doświadczania tego, że Bóg jest i nawiązywania relacji z Nim. Bardzo mi to później pomogło np. przy wyprawach na bieguny. Większość dzieciaków ma za nic to, co mówią rodzice, ale jednak ich słowa - nawet jeśli teraz tylko odbijają się od naszych uszu - są ziarnem, które musi poczekać na moment, kiedy wykiełkuje. Gdyby prześledzić większość mojego życia przed wypadkiem, nie dałbym sobie żadnych szans na bycie sensownym katolikiem. Myślę, że rokowania były absolutnie beznadziejne. Ale te tragiczne wydarzenia i słowa rodziców, cała ta racjonalizacja, pomogły mi uwierzyć - mimo, że miliard razy zaprzeczałem, że Boga nie ma. Były jak ziarenka, które w pewnym momencie zaczęły kiełkować.
KAI: Człowiek, z którym zdobyłeś bieguny, Marek Kamiński napisał w swojej książce „Alfabet”, że „modlitwa pozwala przeżyć sytuacje nie do zniesienia”. Czy w Twoim życiu też się to potwierdziło?
- Dla mnie wiara jest przede wszystkim odpowiedzią na beznadziejność tego świata. Gdyby te wszystkie teorie o sensowności bycia dobrym, o poświęceniu dla innych ludzi, o tym, że jest sąd ostateczny okazały się nieprawdziwe, świat by stanął na głowie. Wszystko nie miałoby sensu, bo to by oznaczało, że całe życie można mieć innych w nosie, umrzeć i po śmierci trafić w to samo miejsce, w które trafia szlachetny i dobry człowiek. Wiara po prostu daje mi nadzieję, że wszystko ma sens. Czasami też determinuje jakieś moje szlachetne zachowania.
KAI: Czy w ogóle można się do końca pogodzić ze swoją niepełnosprawnością?
- Jasne, że nie! Byłem niedawno z dziewczyną w Gruzji. Miałem na sobie t-shirt. Kupowałem bilet, a kierowca z rozdziawioną gębą patrzył na moją obciętą rękę, aż musiałem zapukać w szybę, żeby go przebudzić. Dawno nie pamiętam, żeby ktoś się na mnie tak gapił. Teraz mnie to w ogóle nie rusza, ale kiedyś to bolało.
Pogodzenie się z niepełnosprawnością to tak naprawdę pogodzenie się ze sobą, ze swoim obrazem siebie, ze swoimi kompleksami. Jeśli jesteś sensownie poukładany w środku, jeśli masz poczucie własnej wartości, to niepełnosprawność nie ma tutaj nic do gadania. Tak naprawdę jest ona jedną z cech, która dodatkowo utrudnia zaakceptowanie siebie.
KAI: Marek Kamiński pisze, że „wielkim rehabilitantem” były dla Ciebie wyprawy na bieguny. Czy chodziło o wyznaczenie celu do osiągnięcia?
- Tak, zdecydowanie chodziło o cel. Rehabilitacja wymaga takiego samego wysiłku jak sport. Tylko kiedy zaczynasz uprawiać sport, jesteś na poziomie „zero” i myślisz sobie: jak włożę ileś tam pracy, to osiągnę sukces, przyjmą mnie do drużyny, może zarobię pieniądze, będę znany. A gdy przychodzisz na rehabilitację po wypadku, to wkładasz podobnie dużo wysiłku jak sportowiec, tylko masz poczucie, że jesteś na poziomie „minus ileś”, żeby wrócić na poziom „zero”. Mobilizacja żadna. Normalność to najbardziej kijowy cel. Ale kiedy byłem poniżej tego poziomu „normy” i zobaczyłem, że rehabilitacja jest potrzebna do tego, żebym mógł wyruszyć na biegun (a więc moim celem nie jest jakieś beznadziejne „zero”!), to zapaliło się mocne światełko w tunelu. Pojawił się fajny cel do starania się o jego osiągnięcie. Bieguny nadały sens rehabilitacji.
KAI: Trzy lata temu w swojej książce „Poza horyzonty” napisałeś: „Nawet jeśli się spotyka Marka Kamińskiego albo samego Boga, to on tylko daje szansę. Przez lodową pustynię trzeba przejść samemu”. A w życiu człowieka tą „lodową pustynią może być wszystko”...
- Naszym poligonem walki zawsze jest nasza głowa. Nasze przeświadczenie o tym, czy jesteśmy do czegoś zdolni, czy niezdolni; czy możemy dać sobie z czymś radę, czy też nie. A przede wszystkim nasza chęć. Kiedy czeka mnie trudna rozmowa przez telefon, to nagle okazuje się, że wcześniej mam jeszcze coś do zrobienia, że zaraz mi padnie bateria w komórce, że może jest już za późno, by do kogoś dzwonić... Problemem jest to, że nie chcę zadzwonić, prawda? Mówię: „Chciałbym być sportowcem”, ale nie chce mi się trenować. „Chciałbym pójść w góry”, ale łazić nie lubię, za to chętnie bym stanął na szycie. Najważniejsza jest decyzja. Postanawiasz sobie: tak, robię to. To już jest połowa sukcesu.
KAI: Każdy ma jakiś biegun do zdobycia w swoim życiu na różnych jego etapach. Co dzisiaj jest twoim biegunem?
- Wkrótce zacznę swoją kilkumiesięczną wyprawą do Azji. Chcę odbyć podróż, o której zawsze marzyłem, żeby później tutaj wrócić i zacząć powoli zapuszczać korzenie - w jednym miejscu. Mam 25 lat i pierwszy raz w życiu mam poczucie, że to dużo. Podróżowanie jest super, ale nie sztuką jest odkrywać ciągle nowe miejsca. Sztuką jest umieć odnaleźć się w jednym, swoim miejscu. Każdy człowiek je gdzieś ma: albo w jakimś konkretnym miejscu, albo przy konkretnej osobie.
KAI: Na pewno zdajesz sobie sprawę, że dla wielu ludzi, nie tylko niepełnosprawnych, jesteś bohaterem, wzorem do naśladowania. Czy ta świadomość nie ciąży? Czy nie nakłada wyższych standardów moralnych, większej odpowiedzialności za to, co publicznie mówisz i robisz?
- Oczywiście, że tak. Kiedy jesteś na świeczniku, są osoby ci życzliwe, ale nie tylko takie. Zdarzają się też hejterzy, którzy czepiają się wszystkiego, szukają dziury w całym. Są sfrustrowani, niezadowoleni ze swojego życia. Chyba wkurza ich to, że są na świecie ludzie szczęśliwi, więc trzeba im dokopać... Cokolwiek zrobię, pojawiają się różne komentarze w internecie. Pamiętam, że pod wywiadem à propos wyprawy na Elbrus przeczytałem komentarz w stylu: znowu ten Mela, na biegun go wnieśli, na Kilimandżaro go wnieśli, ciekawe, jak go wniosą na taki oblodzony szczyt. A ja wróciłem z Elbrusa z nogą obtartą w protezie, z zapaleniem spojówek od promieniowania UV, z zapaleniem płuc - czułem się przez chwilę wrakiem człowieka. Takie momenty troszeczkę „kopią”.
Tę odpowiedzialność się czuje. Masz poczucie, że cały czas jesteś na posterunku. Pamiętam, jak niedawno spotkałem się z grupą znajomych w Krakowie. Ktoś przyprowadził dziewczynę, która miała problem emocjonalny i była trochę rozbita. Od razu pojawiła się myśl: trzeba ją zmotywować, to moja misja. Chyba ze trzy godziny z nią rozmawiałem, zamiast siedzieć przy piwie ze znajomymi. Praca osoby motywującej innych do działania bardzo uzależnia, ale i daje satysfakcję, kiedy udaje się komuś wlać trochę nadziei.
Ale oczywiście nie zawsze masz ochotę być „wyrocznią”. Nie mówiąc o tym, jak okropnie irytujące jest to, że ludzie lubią nadawać błyszczące etykietki: „Jan Mela - dwudziestopięcioletni mędrzec, filozof”. A ja jestem zwykłym człowiekiem. Pewnie część ludzi by nie uwierzyła w to, że ja też muszę pójść do toalety, bywam głodny, śpię... Mam takie potrzeby. A niektórzy widzą we mnie złoty monument. To jest strasznie męczące.
KAI: Inny monument nazywał się Jan Paweł II. W drodze na biegun południowy dostałeś od niego pozdrowienia i zapewnienie o modlitwie. Czy on odgrywa w Twoim życiu jakąś rolę?
- Jan Paweł II zawsze był dla mnie niesamowitym wzorem - zupełnie abstrahując od tego, że jest ikoną wiary chrześcijańskiej, abstrahując od Kościoła, bo tutaj jego dokonania są absolutnie oczywiste. Był po prostu megaprzeunikalnym człowiekiem. Jego ultraprecedensowe zachowania niesamowicie do niego przyciągały.
Ile pracy papież włożył w przyciągnięcie młodzieży do Kościoła! Uważam, że nadzieją Kościoła w XXI wieku jest młodzież. Nieraz Kościół się kojarzy z miejscem, gdzie siedzą starsze panie i śpiewają „Alleluja” tak jakby szły w orszaku pogrzebowym (a przecież samo słowo „Alleluja” co innego znaczy, ma w sobie pozytywną energię!). Nie mówię, że tak jest wszędzie. Sam chodzę na Mszę do dominikanów, którzy właśnie przyciągają bardzo dużo młodych ludzi. To, że Jan Paweł II gromadził ich tak wielu jest dla mnie czymś niewiarygodnym.
Z moim życiem koresponduje jego wielki dystans do cierpienia. Przecież on przez kilka ostatnich lat niesamowicie cierpiał. Miał to po prostu wygrawerowane na twarzy. A mimo to zawsze gdzieś się na niej przebijała iskra uśmiechu.
Poza tym jego poczucie humoru... Chyba każdy widział zdjęcie, na którym papież przykłada dłonie do oczu jak lornetkę albo w okularach Bono. To zupełnie niesamowite, jak można być tak młodym duchem dziadkiem, takim niekonwencjonalnym „szaleńcem”.
Dla mnie jego postać jest po prostu wielką nadzieją. Jan Paweł II to elektromagnes. Coś pięknego!
Rozmawiał Paweł Bieliński (KAI)
„Mój biegun. Prawdziwa historia Jaśka Meli”, reż. Marcin Głowacki, scen. Marek Kłosowicz i Katarzyna Śliwińska-Kłosowicz, w rolach głównych: Bartłomiej Topa, Magdalena Walach, Maciej Musiał. Premiera: 25 października 2013.
(obraz) |