Politycy popierający jednomandatowe okręgi wyborcze sprawiają wrażenie, jakby nie przemyśleli swoich propozycji.
29.08.2013 12:08 GOSC.PL
Od początków III RP co rusz pojawiają się pomysły, by wprowadzić jednomandatowe okręgi wyborcze do sejmu. Szczególnie brylują w tym nowe ugrupowania (Akcja Wyborcza Solidarność, Platforma Obywatelska, Republikanie), które likwidację głosowania na listy wyborcze przedstawiają jako remedium na patologie życia politycznego. Pomysł sam w sobie ciekawy i wart wypróbowania, choć JOW-y wcale nie wniosły do senatu nowej jakości, świeżych twarzy i nie zlikwidowały przywiązania parlamentarzystów do partyjnego szyldu.
W opublikowanym dziś w „Rzeczpospolitej” wywiadzie poseł Platformy Obywatelskiej Jacek Żalek przedstawia wprowadzenie JOW do sejmu jako najważniejszą zmianę, jakiej potrzebuje polska Konstytucja. To zaskakujące twierdzenie – mogłoby się bowiem wydawać, że ważniejsze od technicznej kwestii, jaką jest ordynacja wyborcza, byłoby np. zlikwidowanie nakładania się na siebie obowiązków prezydenta i premiera, czy też wykreślenie kwestii, które wcale nie muszą znajdować się w ustawie zasadniczej, a do uregulowania których wystarczyłaby zwykła ustawa. Co prawda jak najbardziej słusznie mówi później o uporządkowaniu często bardzo ogólnie opisanych praw obywatelskich, niemniej to przy kwestii JOW pada stwierdzenie, iż należy je wpisać do konstytucji „przede wszystkim”.
- Po koniecznych poprawkach PO powinna wrócić do swojego sztandarowego projektu 4 x TAK. Senat powinien zostać połączony z Sejmem tak, by każdy powiat w Polsce mógł być reprezentatywnym okręgiem wyborczym, dzięki czemu każda wspólnota lokalna miałaby swojego przedstawiciela w parlamencie - mówi poseł Żalek. Stwierdzenie o połączeniu senatu z sejmem odwołuje się do postulatu likwidacji izby wyższej i brzmi intrygująco. Jednocześnie propozycja, by „każdy powiat mógł być reprezentatywnym okręgiem wyborczym” jest sprzeczne samo w sobie: powiatem jest zarówno powiat sztumski, w którym w ubiegłych wyborach uprawnionych do głosowania było34 tys. osób, zaś w Gdańsku, czyli mieście na prawach powiatu, 360 tys. osób, nie mówiąc już o Warszawie, mającej w polskim podziale administracyjnym szczególną pozycję, prawie 1,4 mln osób. Jeśli w każdym powiecie miałby być wybierany – zgodnie z doktryną JOW – jeden poseł, system taki byłby skrajnie niereprezentatywny – podejrzewam, że polityk jest tego świadom, skoro użył w swej wypowiedzi dookreślenia „reprezentatywnym”. Ponadto w Polsce nie ma 460 powiatów, a 380. Słowem: żeby zrealizować postulat posła Żalka o wprowadzenie „reprezentatywnych okręgów wyborczych odpowiadających powiatom”, należałoby nie tylko wykreślić z Art. 96 p. 2 Konstytucji przymiotnik „proporcjonalne”, ale także zmienić liczbę posłów, zasiadających w sejmie i przeprowadzić gruntowną reformę administracyjną państwa. Być może poseł Żalek ma projekt, jak to zrobić, jednak z udzielonego „Rzeczpospolitej” wywiadu to nie wynika.
Już wcześniej, podczas swojej kampanii wyborczej, Jarosław Gowin proponował wprowadzenie mieszanej ordynacji wyborczej na wzór niemiecki bądź szkocki. Na papierze stwierdzenie, iż „połowa posłów wybierana byłaby w jednomandatowych okręgach wyborczych, druga połowa mandatów rozdzielana by była natomiast w skali kraju proporcjonalnie do wszystkich oddanych na daną partię głosów” wygląda banalnie prostym i zarazem genialnym połączeniem wody z ogniem, w praktyce jednak powoduje ogromne problemy. Podstawowa różnica między Sejmem a Bundestagiem polega na tym, że liczba posłów do Sejmu jest ustalona na 460, a do Bundestagu nie jest stała. Dzieje się to po to, by Niemcy, dzięki stosowaniu tzw. mandatów nadwyżkowych, mogli „uproporcjonalniać” wyniki wyborów. Przenosząc niemiecki system 1:1 do Polski, mogłoby się np. okazać, że partia silna w części jednomandatowej musiałaby otrzymać ujemną liczbę mandatów z głosowania na listy – kompletny absurd. Czy nadal utrzymany byłby próg wyborczy i co z partiami, bądź kandydatami niezależnymi, którzy by go nie przekroczyli, a zdobyliby mandat w okręgach jednomandatowych? Z tymi i innymi problemami próbował się uporać PiS w 2006 roku. W efekcie wyszedł tej partii koszmarny potworek w postaci projektu ordynacji, w myśl której w okręgach jednomandatowych mógłby zwyciężyć kandydat zajmujący drugie, bądź trzecie miejsce, ponieważ prawdziwemu zwycięzcy nie przyznawałoby mandatu ze względu na kiepski (lub zbyt dobry) wynik wyborczy jego partii.
Oczywiście można zaproponować system mieszany, nie powołując się na przykład RFN czy jakiegokolwiek innego kraju, w którym połowa posłów byłaby wybierana w JOW, druga zaś niezależnie, z list wyborczych. Jednak w tym celu trzeba porzucić świat ogólników i zająć się śmiertelnie nudnymi dla większości konsumentów mediów niuansami ordynacji wyborczych. Dlatego, dopóki ordynacja większościowa będzie traktowana jako nośne hasło, a nie jako realna alternatywa dla tzw. ordynacji proporcjonalnej, będziemy mieć taki system, jaki mamy.
Stefan Sękowski