Nie musi. Łódzki poseł nie jest scentralizowanej partii władzy do niczego potrzebny.
28.08.2013 09:28 GOSC.PL
Ponad dwa lata temu pojechaliśmy z fotoreporterem „Gościa Niedzielnego” Henrykiem Przondziono do Łodzi na wywiad z Johnem Godsonem. Był wówczas posłem niespełna od roku; zastąpił w sejmie wybraną na prezydenta miasta Hannę Zdanowską. Po rozmowie Heniek zrobił politykowi krótką fotosesję: zaproponował także zdjęcie przy logo Platformy Obywatelskiej. John Godson odpowiedział: - Nie, wolę np. tu, przy herbie Łodzi. Jestem posłem z Łodzi.
Bycie posłem z Łodzi nie wyklucza bycie jednocześnie posłem (z) PO. A jednak czarnoskóry były radny tego miasta od początku podkreślał, że jest przedstawicielem swoich współmieszkańców. Jego relacje z Platformą były od początku dość luźne. Dopiero z czasem stał się jedną z twarzy tzw. frakcji konserwatywnej w Platformie, ze względu na swoje jednoznaczne wypowiedzi na temat związków partnerskich, czy zapowiedzi wystąpienia z PO, jeśli będzie zmuszany do głosowania wbrew własnemu sumieniu.
O jego odejściu bezpośrednio zadecydowały jednak nie kwestie społeczno-konserwatywne, ale groźba wyrzucenia z partii ze względu na głosowanie wbrew dyscyplinie klubowej nad nowelizacją ustawy o finansach publicznych. Nie jest jednak tajemnicą, że od dawna on, jak i posłowie Jarosław Gowin i Jacek Żalek, są wypychani z partii w dużej mierze z powodu swoich poglądów na tradycyjną rodzinę czy kwestie bioetyczne, o czym zresztą poseł Godson pisze w liście do swoich byłych kolegów partyjnych. Ci nie zdają się być zaskoczeni, czy zasmuceni uszczupleniem parlamentarnego klubu. Oczywiście, pojawiają się rytualne zapewnienia, że każdego, kto odchodzi, żal, niemniej większość wyraża raczej ulgę z powodu tego, że teraz „sytuacja będzie czystsza”, umniejszając rolę Godsona w partii.
Prawdę mówiąc, trudno powiedzieć, czy łódzki polityk miał duży wpływ na działalność sejmowej frakcji PO. Z pewnością dał się poznać jako poseł o twardym kręgosłupie moralnym – jego wahania bądź niekonsekwentne zachowanie w niektórych kwestiach bioetycznych spisałbym na karb przynależności do protestanckiej wspólnoty, która nie prowadzi pogłębionej refleksji na te tematy; katolikowi łatwiej sięgnąć po bogate nauczanie Kościoła. Zwraca także uwagę na pewne zaniedbanie ciekawego kierunku we współpracy międzynarodowej, jakim są kraje afrykańskie. Jednak poza tym nie dał się poznać jako ekspert od konkretnych kwestii. Zaangażowanie w obronę tradycyjnej rodziny tego nie rekompensuje – w dobie silnych sporów cywilizacyjnych co drugi poseł to ekspert, bądź „ekspert” od bioetyki czy homozwiązków. Przykładem może być skład Parlamentarnego Zespołu na rzecz Ochrony Życia i Rodziny, w którym zasiada także Godson. Z jednej strony ładnie to wygląda, że należy do niego 88 posłów i 10 senatorów, zarówno należących do 4 różnych ugrupowań (PO, PiS, PSL, SP), jak i niezależnych. Z drugiej strony rozdmuchany skład zespołu nie sprzyja merytorycznej w nim pracy, czy koordynacji ponadpartyjnych działań (tajemnicą poliszynela są wielkie problemy komunikacyjne wewnątrz zespołu). Także dla liczącego ponad 200 osób klubu parlamentarnego PO, którego kilkudziesięciu członków regularnie głosuje „po konserwatywnemu” taki poseł nie stanowi szczególnej „wartości dodanej”.
Z drugiej strony w takim klubie parlamentarnym, jak PO, talenty Johna Godsona mogły zwyczajnie nie dojść do głosu. Frakcja stronnictwa żartobliwie nazywającego siebie „obywatelskim” ma za zadanie karnie wykonywać polecenia premiera, a posłowie są białkowym interfejsem między ściągą do głosowania, a przyciskiem, jak, według Jarosława Gowina, mawiał Mirosław Sekuła. Przykładowo członkowie komisji sejmowych z PO mają zakaz zgłaszania poprawek do rządowych projektów ustaw. Praca nad ustawami jest więc coraz rzadziej merytoryczna, a coraz częściej polega na przyklepywaniu pomysłów rządu. Na szczęście Platforma rządzi nie sama, a w koalicji z Polskim Stronnictwem Ludowym, które wykazuje względną samodzielność, bo w innym wypadku istnienie władzy ustawodawczej w Polsce należałoby traktować jako czystą iluzję, a parlament jako urząd podległy Kancelarii Prezesa Rady Ministrów. W tym kontekście nie ma znaczenia, czy w klubie poselskim zasiada poseł Godson, czy Janusz Palikot, a nawet zaprogramowany komputer, byle potrafił w odpowiednim momencie wcisnąć przycisk do głosowania.
Oczywiście wszystko do czasu, kiedy koalicja rządowa straci większość – a ta, po odejściu łódzkiego posła, zmniejszyła się do raptem 2 głosów (do klubów PO i PSL należy łącznie 233 posłów). Ale Donald Tusk i na to ma radę, w postaci koła „Inicjatywa Dialogu”, w którym zasiada 4 posłów należących niegdyś do Ruchu Palikota. Ugrupowanie to jest po prostu wypustką rządzącej koalicji, głosuje i będzie głosować tak, jak chce tego rząd, być może otrzyma za to jakieś frukta w postaci szefostwa komisji, a nawet stanowisk w ministerstwach (nie wyżej, niż podsekretarza stanu – ID jest za mała). Tak jak Leszek Miller łowił w stawiku Samoobrony, tak Donald Tusk łowi w Ruchu Palikota. Zresztą podobieństw między Andrzejem Lepperem a posłem z Biłgoraja jest więcej, bo i RP głosuje, gdy zagrożona jest większość, razem z koalicją, która od czasu do czasu może liczyć także na SLD. Większość sejmowa nie będzie więc zagrożona, nawet jeśli z partii usunięci zostaną Jarosław Gowin i Jacek Żalek.
John Godson jest więc Platformie doskonale zbędny.
Stefan Sękowski