Jeszcze 23 lata temu wydawało mi się, że jeślibym weszła do kościoła razem z innymi wiernymi w celach innych niż bierne uczestnictwo we Mszy św. pogrzebowej lub ślubnej, to kościół może nawet by się zawalił.
Czasem wstępowałam do świątyni wtedy, kiedy miałam pewność, że będzie tam pusto. Był to czas, kiedy w książkach: „Radża Joga Nowoczesna” i „Bhagawadgita” szukałam swojej ścieżki rozwoju duchowego. Chciałam też, a może przede wszystkim, pomagać innym. Zajmowałam się więc medycyną niekonwencjonalną i pozwalałam, by inni w ten sam sposób pomagali mnie. Tkwiłam w tym świecie zanurzona po same uszy. Przeczytałam na ten temat masę książek. Utrzymywałam kontakt z ludźmi o podobnych zainteresowaniach. Choć jednocześnie wtedy już szukałam Boga Jedynego... Rozmawiałam z Nim. Tęskniłam za Nim. Pamiętałam Go z dzieciństwa. Czekałam na Niego, a On cierpliwie czekał na mnie i prowadził mnie do siebie ścieżkami znanymi tylko Jemu. Te dwa nurty zazębiały się przez okres kilku lat.
Tu muszę wspomnieć, że byłam dzieckiem ochrzczonym w tajemnicy, któremu nie wolno było chodzić na religię. Zakaz wspominania o Bogu otrzymały także moje obydwie śp. Babcie. Jedna zastosowała się do owego zakazu, a druga – nie. To była moja i Jej tajemnica. Potajemnie więc byłam przez Nią przygotowywana do pierwszej Komunii Świętej. Gdy nadszedł czas, zamiast na zajęciach w świetlicy szkolnej stawiłam się u Babci, która czekała już na mnie z sukienką komunijną, wiankiem, białym modlitewnikiem, różańcem, butami. Pojechałyśmy do Brzeźnicy i dopiero tam na miejscu przebrałam się w rzeczy pożyczone od jedynej wtajemniczonej w sprawę osoby, którą była żona mojego ojca chrzestnego. Owo małżeństwo miało dwie, starsze ode mnie o jeden rok i o trzy lata córki, więc Babcia nie poniosła żadnych kosztów, a było to istotne, ponieważ w rodzinie nie przelewało się zbytnio. Moi rodzice, ani nikt inny, nie mieli o niczym bladego pojęcia. Tymczasem ja przystępowałam do mojej pierwszej spowiedzi z ogromnym przejęciem, wstydem i bojaźnią w sercu. Z radością i ulgą przyjmowałam zaraz potem moją pierwszą Komunię. Promieniałam. Szczęście wylewało się ze mnie każdą komórką mojego ośmioletniego ciała, co uwidoczniała później fotografia – jedyny dowód tego wydarzenia, który Babcia przechowywała starannie w ukryciu przez następne 10 lat.
Czas płynął, a ja odchodziłam stopniowo od Boga. Kilkakrotnie podejmowałam jeszcze praktykę dziewięciu piątków, nigdy jednak nie udało mi się ich zebrać więcej niż siedem. Moje kłamstwa wobec nieżyjącego już dzisiaj ojca, tłumaczące konieczność natychmiastowego wyjścia z domu nie były zbyt przekonywujące, a zdradzić tajemnicy przecież nie mogłam, przede wszystkim Jemu. Z roku na rok zniechęcona kolejnymi przeszkodami i brakiem kontaktu z nauką Jezusa i ludźmi, z którymi mogłabym na ten temat rozmawiać uległam tzw. „świętemu spokojowi” człowieka niewierzącego. Zaczęłam żyć wygodnie, bezproblemowo, tak jak tego oczekiwał ode mnie mój śp. Ojciec - wówczas ateista. Problemy rodzinne i osobiste nastoletniej dziewczyny zatarły z czasem zupełnie Osobę Jezusa. Przestał dla mnie istnieć. Mijały lata.
Kiedy poznałam mężczyznę, z którym podjęliśmy decyzję o zawarciu związku małżeńskiego, powstało pytanie, jaki to będzie ślub. Ponieważ narzeczony był - tak jak mój śp. Ojciec - zdeklarowanym ateistą, więc w grę wchodził wyłącznie ślub cywilny,. Choć na dnie serca było mi trochę żal ślubu kościelnego, to jednak wiedziałam, że z nimi nie wygram. Czegoś jednak w tym ważnym dniu zabrakło... Ale przyznać się do tego nie chciałam, nawet sama przed sobą. Byłam przesiąknięta poglądami Ojca i przyszłego męża. Tuż przed ślubem pokazałyśmy jednak z Babcią mojej mamie pamiątkowe zdjęcie pierwszokomunijne. Nie mogła się nadziwić, że takie małe wtedy dziecko i późniejsza dorastająca panienka niczym się nie zdradziła przez tyle lat. Tajemnica przestała istnieć.
Zelżał także nieco nacisk aparatu partyjnego, choć zupełnie jeszcze wtedy nie zaniknął. W dalszym ciągu jakiekolwiek awanse w pracy były uzależnione od przynależności. Kłopoty z tego tytułu jednak już nie dotyczyły ani mojego Ojca, ani męża, ani mnie. Tym bardziej, że krótko po podjęciu pracy wstąpiłam zarówno do ZSMP, jak i do PZPR. Byłam aktywistką. Szybko zostałam członkiem Zarządu organizacji młodzieżowej, a nawet najmłodszym członkiem Plenum partyjnego na szczeblu zakładowym. Przyszedł także szczebel powiatowy i wojewódzki. Pojechałam na Ogólnokrajowy Zjazd ZSMP. Wróciłam z niego jako członek Głównego Sądu Koleżeńskiego, a więc członek Zarządu Głównego. Szczebel krajowy. Mój ówczesny mąż przywitał mnie z taką dumą i radością, że aż mnie to zdziwiło. Nadchodził jednak trudny czas zmian w życiu mojej rodziny i w kraju. Urodziłam syna. Ominęły mnie strajki. Po urlopie macierzyńskim poszłam na urlop wychowawczy.
Tymczasem rozpadało się moje małżeństwo, rozpadała się też partia. Jakże się wtedy cieszyłam, że nie byłam związana ślubem kościelnym. To była moja jedyna radość. Czekały mnie trudne chwile. Przeszłam przez rozwód, przeprowadzałam się do mojego pierwszego samodzielnego mieszkania. Zaczynałam wolne życie bez nacisków, tak ze strony Ojca, jak i byłego już męża. I wtedy właśnie zaczynałam szukać swojej drogi duchowej. Rozpoczynałam stopniowo swój dialog z Bogiem. Stawiałam Mu „warunki”. Mówiłam w duszy: „Boże, jeśli naprawdę istniejesz, to uzdrów moją koleżankę szkolną, matkę czworga dzieci, czwartą dobę po operacji zawieszoną pomiędzy życiem i śmiercią. Wtedy w Ciebie uwierzę”. I Bóg ją przywrócił do żywych. To mi dało do myślenia. Jednak było to zaledwie krótkie spojrzenie w stronę Boga osoby stojącej na rozdrożu. Wciąż mocno tkwiłam w Radża Jodze, wciąż próbowałam ułożyć sobie życie rodzinne. Byłam już jednak po trzydziestce, a w tym wieku, jeśli mężczyzna był rozwiedziony, to jednak nadal na ogół związany ślubem kościelnym. Żaden z kandydatów nie czuł potrzeby podjęcia starań o unieważnienie świętego sakramentu małżeńskiego. Z kolei mnie nie wystarczał już ewentualny kontrakt cywilny, nie chciałam też przeżyć życia na kocią łapę, choć jeszcze nie byłam chrześcijanką. Próby ułożenia sobie życia na nowo i owe związki stały się przyczyną zawiści w miejscu pracy. Kiedy nadszedł kryzys, stałam się osobą bezrobotną.
Ten czas, którego miałam wtedy w nadmiarze, Pan Bóg wykorzystał do cierpliwego odrobienia ze mną nieodbytych lekcji religii. Pewnego dnia poszłam nieść pomoc osobie w potrzebie. Poszłam do niej z „Radża Jogą Nowoczesną” pod pachą. Wywiązała się ciekawa rozmowa oparta na wzajemnym szacunku. Potem kolejna i kolejna. Zadawałam pytania, na które „Bhagawadgita” nie udzieliła mi wcześniej zadawalających odpowiedzi. Powoli, bez pośpiechu, po kolei, Duch Święty odpowiadał na nie ustami mojej nowej znajomej. Moje serce znajdywało krok po kroku logikę i zgodność z sumieniem. Ja pytałam, ona wyszukiwała odpowiednie fragmenty w Piśmie Świętym i tak dzień po dniu poznawałam Jezusa. Spotykałyśmy się prawie codziennie przez trzy lata. Rozmawiałyśmy do późnych godzin nocnych. Przeczytałam całą masę książek z imprimatur. Zaczęłam od bł. Katarzyny Emmerich. Potem dosłownie „połykałam” następne i następne. Przeczytałam też przede wszystkim Biblię Tysiąclecia, prawie jednym tchem, prawie nie śpiąc i niewiele jedząc. Nasyciłam serce, duszę i umysł. Odrobiłam lekcję u Pana Boga. Pytałam, wtedy już przyjaciółkę, o to czy mogę się wyspowiadać u jej znajomego księdza w domu, ponieważ zdawałam sobie sprawę, że spowiedzi przy konfesjonale nie wytrzymają ani moje kolana, ani kręgosłup, wszak miała to być spowiedź z całego prawie życia. Jezus długo na mnie czekał, wtedy mi przyszło czekać na Jezusa. Usychałam z tęsknoty. Pragnęłam Go całym swoim jestestwem. Czekałam jednak w pokorze. Ksiądz zlecił mi jeszcze uzupełnić wiedzę o katechizm. Wykonałam polecenie. Jak kiedyś Babcia, tak wtedy moja serdeczna przyjaciółka stała się moim nauczycielem, egzaminatorem i spowiednikiem w jednej osobie.
Zbliżały się Święta Bożego Narodzenia 1995 r. Moje serce płonęło już wielkim ogniem tęsknoty i niewyobrażalną potrzebą pojednania z Chrystusem jeszcze przed świętami !!! Prosiłam, żeby wybłagała mi tę spowiedź w domu księdza kanonika. Mówiłam, że jeśli mnie nie przyjmie, to te święta będą najsmutniejsze w całym moim życiu. Cała byłam jedną wielką determinacją, moje słowa miały wielką moc, czułam się tak ,jakbym była maleńkim opiłkiem żelaza przyciąganym przez olbrzymi magnes; od dawna przecież czekałam w pokorze i czułam się całkowicie gotowa. Siła moich argumentów okazała się skuteczna. W wyznaczonym dniu poszłyśmy razem. Przedstawiła mnie i zniknęła w kuchni, gdzie miała wypić herbatę z siostrą księdza. Nie wiem, ile herbat wypiła; spowiedź nie miała końca, wylewałam z siebie przy tym hektolitry łez, nie wiedziałam jeszcze wtedy, że to cecha charakterystyczna dla neofitów. Wyszłam, zostawiając Jezusowi moją miłość, pokorę, skruchę i wszelkie dotychczasowe zranienia. W sercu po ponad 20 latach pojawił się wreszcie pokój i zgodność z sumienia z umysłem. Następnego dnia, w sobotę wieczorem uczestniczyłam w Mszy, w uczcie Eucharystycznej - przyjęłam Ciało i Krew Chrystusa. Jak syn marnotrawny był przyjęty z radością przez ojca, tak i ja poczułam, jak Jezus, rozkładając szeroko swoje ramiona, przytulił mnie mocno do swojego serca. Z kościoła wyszłam nie dotykając stopami chodnika. Myślę, że w niebie było wtedy wielkie święto. Przez długi czas przepełniało mnie wtedy uczucie trudne do opisania ludzkimi słowami.
Kiedy przyjechałam do mojej mamy na wigilię, powiedziałam jej, (a mama już wtedy uczestniczyła w Mszach św. od około 10 lat), że mam dla niej w tym roku prezent szczególny, którego nie będzie mogła ani dotknąć, ani zobaczyć. I wtedy powiedziałam jej o moim powrocie do Boga. Stanęłyśmy w przytuleniu, wszelkie słowa były zbyteczne. Mój syn był już wtedy ochrzczony i po pierwszej Komunii św. Mój brat też już był nawrócony. Pozostało mi się modlić do Jezusa o łaskę nawrócenia dla mojego śp. Ojca. Po kilku latach także i on wrócił do Boga. Zmarł zaopatrzony w sakramenty święte. Wiem, że kiedyś wyjdzie mi na spotkanie.
Przed jego śmiercią ja doznałam jeszcze jednej łaski. W 2000 roku jubileuszowym z rąk biskupa, w prywatnej kaplicy w Tarnowie, przyjęłam sakrament bierzmowania. Stało się to również z pomocą mojej przyjaciółki i mojego pierwszego spowiednika. Znowu zostałam przytulona do serca Jezusowego tak samo mocno, jak kiedyś . Nigdy nie zapomnę moich łez na piersi Biskupa, jego rozpostartych ludzkich i jednocześnie pełnych miłości, Bożych ramion. Duch Święty umocnił mnie w wierze, umocnił na czas drogi do Pana, czas zgodny z Jego planem.
Dziś mija 18. rok od mojej spowiedzi generalnej i 13 lat od bierzmowania. Czy zdążam do Boga prostą drogą ? Nie, nie zawsze. Zdarzają się upadki. Czasem bolesne. Pamiętam jednak, że „święty nie znaczy bezgrzeszny”. Słowa te są jasnym światłem mojego życia i dają mi wielką siłę. I jeszcze to, że Jezus nakazał Piotrowi wybaczać aż 77 razy, czyli zawsze. Stąd z ufnością w Nieskończone Miłosierdzie Pańskie pamiętam, by najszybciej jak to możliwe wracać zawsze do Naszego Ojca Niebieskiego, rzucać się w Jego rozpostarte ramiona, prosić o łaskę przebaczenia, pozwalać mu się prowadzić; by wzrastać w wierze i realizować Boży Plan wobec nas.
Dzisiaj, po latach błądzenia po zawiłych ścieżkach mojej drogi duchowej do Pana, pragnę być członkiem Anielskiego Chóru, śpiewającym wraz z kościołem pielgrzymującym Hosanna, a pragnąc pomnażania Jego Chwały na Ziemi, oddaję czytelnikom do przeczytania moje powyższe świadectwo.
Krystyna, lat 54
Nazwisko i adres do wiadomości redakcji