Zaczęłam wołać w niebieskie niebo: Matko Boska, ratuj! Napastnik znieruchomiał, zerwał się na nogi i patrząc na mnie wystraszonym wzrokiem, zaczął uciekać.
Jestem kresowianką, pochodzę z Polesia. Moje miejsce urodzenia i dzieciństwa to Kobryń, małe miasto powiatowe. Miałam dziesięć ciotek, jedna z nich była nauczycielką, ale niestety zachorowała na oczy i groziła jej utrata wzroku. Bardzo modliła się do Matki Bożej, żeby nie zostać niewidomą. Leczenie się udało, ale do swego zawodu już nie wróciła. To były lata trzydzieste. W Niepokalanowie św. Maksymilian Kolbe tworzył Milicję Niepokalanej. Moja ciocia została Rycerką, a i mnie zapisała. Miałam wówczas dziesięć lat. Pokochałam modlitwy do Niepokalanej, biegałam do kościoła na wszystkie nabożeństwa majowe, na których bywałam tak wzruszona, że nieraz płakałam. Dlatego wolałam chodzić bez koleżanek, bo wstydziłam się swoich łez.
Wkrótce wybuchła wojna, po kilku tygodniach przyszli po mojego Ojca. Była rewizja. Enkawudziści dokładnie przeszukiwali cały dom. Okiennice mieliśmy wewnątrz i za jedną z nich były schowane ordery i dokumenty świadczące o działalności Tatusia w Polskiej Organizacji Wojskowej w czasie walk o niepodległość. Enkawudzista zajrzał za jedną z okiennic – stałam z boku i w myśli zaczęłam odmawiać Zdrowaś Mario. W chwili, gdy miał zajrzeć za okiennicę, za którą były ukryte dokumenty, zainteresował się szufladkami w maszynie do szycia. Doznałam wówczas Opieki Bożej.
Po aresztowaniu Ojca wkrótce wywieźli nas na Sybir, a były to stepy Kazachstanu – rozwieziono nas po tzw. posiołkach (kołchozach) i zostawiono w polu. Nas dziewczęta zabrano od matek i wysłano wozami zaprzężonymi do wołów na sianokosy odległe o kilkadziesiąt kilometrów. Każda musiała prowadzić woła ze sprzętem na kołach i zbierać skoszoną trawę.
Było nas pięć dziewcząt. Koleżanki pochorowały się, odwieziono je do posiołka, ja zostałam sama wśród obcych. Każdego dnia Rosjanki wsiadały na swoje woły i wracały do stajni. Ja wracałam pieszo, bo bardzo bałam się ogromnego zwierza. Któregoś dnia posadzili mnie na woła, a ten z miejsca mnie poniósł. Zdążyłam złapać go za rogi, a ten biegł jak szalony poprzez step. Leżałam na nim i wolałam: Matko Boska, ratuj! – stanął dopiero, gdy głową uderzył o ścianę stajni przy swoim żłobie. Byłam obolała i zrozpaczona. Gdy nastała noc, poszłam w step – miałam nadzieję, że przeziębię się, zachoruję, bo w nocy było bardzo zimno. Narażałam się na wielkie niebezpieczeństwo, bo wilki podchodziły bardzo blisko obory, gdzie stały barany i napadały na nie. Ja leżałam, marzłam i wyobrażałam sobie, że Matka Boska Gromniczna pilnuje mnie ze świecą, jak nieraz widziałam ją na obrazach. Bardzo zachorowałam, od razu trafiłam do tzw. szpitala.
W trzecim roku naszego zesłania przymuszano nas do sowieckiego obywatelstwa. Kto się nie zgodził, tego zsyłano do obozu pracy (łagier sowiecki). Ja z siostrą Marysią trafiłyśmy do Karagandy, gdzie było ponad sto kopalni węgla. Dołączyli nas do więźniarek różnych narodowości w ogromnym baraku, do którego schodziło się jak do piwnicy, tylko okna były umieszczone nad ziemią i dawały trochę światła.
Najgorsze były noce, bo kobiety stale się biły i kłóciły. Pluskwy spadały z sufitu, a przykrywały nas zawszone koce. Była bardzo trudno. Przydzielono nas do pracy w kopalni. Gdy zobaczyłam straszną ciemność otworu, którym się schodziło, poczułam ogromny strach i wybuchłam głośnym płaczem. Siostra zeszła bez oporu, mnie zatrudniono na powierzchni do odrzucania węgla z taśmy, który transportowano z wnętrza kopalni. Ponieważ nie byłam w stanie wyrobić dziennej normy – cztery tony, były kłopoty z przydziałem dziennej porcji chleba w ilości czterystu gram. Jedna z więźniarek, Polka, w tajemnicy dokarmiała mnie sucharami, jakie miała ukryte pod narami, gdzie spała.
W dniu wigilijnym roku 1944 wracałyśmy z pracy. Było nas pięć kobiet. Ja z siostrą, dwie dziewczęta Mołdawianki i starsza pani Rumunka „Madame Taku” – matka uczonego, którego skazano na więzienie, a matkę na zesłanie. Było późno, czekała nas daleka droga. Naraz zerwał się wiatr, tumany śniegu wirowały w powietrzu. Nadchodził tzw. „Burian”, trzeba było się spieszyć. W tej wichurze zabłądziłyśmy. Kucnęłyśmy na chwilę, opierając się jedna o drugą. Byłyśmy zmęczone i zmarznięte. Madam Taku z różańcem w ręku modliła się, a ja w półśnie widziałam jak w domu z Tatusiem ubieramy choinkę. Coraz bardziej zapadałyśmy w niebezpieczny sen. Naraz moja siostra Marysia zerwała się i z krzykiem zniknęła w śniegu. Za chwilę okazało się, że po kilku krokach natrafiła na drzwi. Zaczęła rozpaczliwie stukać, otwarły się, a była to wielka obora dla krów. Ludzie dobiegli do nas z latarniami, pomogli dojść do obory. Żelazny piecyk ogrzewał wnętrze, dookoła stały krowy. Napojono nas gorącą wodą. Grzałyśmy się, płacząc i dziękując Matce Najświętszej i Małemu Jezuskowi za ocalenie nas w noc wigilijną.
Po kilku dniach naczelnik wezwał mnie i siostrę i oznajmił, że będziemy pracować w stołówce. Już nie marzłyśmy i nie byłyśmy takie wygłodzone. Wkrótce otrzymałyśmy dokument, na podstawie którego przyjechała nasza Mama z szesnastoletnim bratem. Nareszcie razem. Byliśmy prawie szczęśliwi. Otrzymaliśmy oddzielne mieszkanie jako rodzina, a Mamę zatrudniono jako praczkę. Była nawet ciepła woda do mycia. Pewnego dnia wracałam późno z pracy do domu. Zatrzymali mnie dwaj napastliwi mężczyźni. Zaczęłam krzyczeć, naraz dobiegł mój brat zaniepokojony długą moją nieobecnością. Obronił mnie, wołał, żebym uciekała. Gdy wrócił, był pobity i okrwawiony. Jakże dziękowałam Matce Najświętszej Niepokalanej.
Nastał szósty rok naszego wygnania. Byliśmy nawet lepiej traktowani. Przyznano mi nagrodę za dobrze wykonywaną pracę – trochę kaszy, trochę mąki – przed nami daleka droga do Polski – na pewno się przyda. Musiałam iść siedem kilometrów po odbiór tej nagrody drogą przeraźliwie pustą. Nie spotykało się ludzi, tylko wilki i trzeba było ich się bać. Nieraz przemierzałam trzydzieści kilometrów w stepie. Mijałam jedynie kirgiskie wioski spokojne i ich kamienne cmentarze. Okazało się, że w Karagandzie było inaczej. Gdzieś w połowie drogi doszedł do mnie człowiek, zaczął rozmawiać, czułam niebezpieczeństwo. Zaatakował mnie, broniłam się rozpaczliwie, ale już opadłam z sił. Zaczęłam wołać w niebieskie niebo: Matko Boska, ratuj! Napastnik znieruchomiał, zerwał się na nogi i patrząc na mnie wystraszonym wzrokiem, zaczął uciekać. Podniosłam się z trudem, już nie poszłam po nagrodę, wróciłam z płaczem do Mamy.
Po powrocie do Polski spotkałam żołnierza, również Sybiraka, którego powrót do Ojczyzny był przez Monte Cassino, Bolonię, Ankonę. W tym roku obchodziliśmy 64. rocznicę ślubu, wchodzimy w dziewięćdziesiąty rok życia. Mamy piękną rodzinę. Dwoje dzieci, sześcioro wnucząt, ośmioro prawnucząt, dziewiąty prawnuk w drodze.
Głęboko wierzymy w opiekę Matki Najświętszej Niepokalanej.
Halina Szpak