To cierpienie znosiłam raz lepiej, raz gorzej. Jednak kilka lat temu postanowiłam na własną rękę poszukać sobie kogoś. Odstawiłam Pana Boga w kąt, bo… chciałam „znormalnieć”.
Urodziłam się i wychowałam w rodzinie katolickiej. Wiara i Kościół zawsze były mi w jakimś stopniu bliskie, ale niewątpliwie trudno było mówić o jakiejś głębokiej i żywej relacji z Bogiem. Może byłam zbyt mała, by tego pragnąć. Przełom nastąpił po przyjęciu sakramentu bierzmowania. Moją patronką - jak ja to mówię - od Ducha Świętego została Maryja. Ona się zatroszczyła o mnie, bo czyż to nie Jej „sprawka”, że po przyjęciu tego sakramentu zapragnęłam prawdziwego nawrócenia, zapragnęłam pójść do spowiedzi, w której mogłabym wyrzucić z siebie zło, którego się dopuszczałam, a które taiłam. Pamiętam tamtą przełomową spowiedź - moje zmartwychwstanie! Choć tyle już lat upłynęło od tamtej chwili, pamiętam też kapłana, który mnie spowiadał i jego cierpliwe przyjęcie mnie.
Życie płynęło mi blisko Jezusa, choć czasem się od Niego oddalałam i to nawet całkiem daleko, ale zawsze Go dostrzegałam, choćby tylko „na horyzoncie”. Przed maturą zastanawiałam się, czy nie wejść na drogę rad ewangelicznych, ale ostatecznie ten pomysł zarzuciłam. Wkrótce zaczęłam studiować, a Jezus, znając moje niedawne pragnienia bycia bardzo blisko Niego, postawił na mojej drodze koleżankę z roku, która była zaangażowana we wspólnotę ewangelizacyjną. Dzięki niej trafiłam do tej grupy; wspólnota miała charakter charyzmatyczny. Taka duchowość odpowiadała mi i wiem, że Jezus specjalnie takową grupę postawił na mojej drodze. Tam poznałam i doświadczyłam żyjącego Boga, który mnie doskonale znał, a co najważniejsze ukochał i dał mi tego doświadczyć. Oddałam Mu tam swoje życie jako jedynemu Panu i Zbawicielowi. To był wspaniały czas bliskości z Bogiem i radości, którą On dawał. Tym bardziej, gdy patrzę z perspektywy czasu na to, co było później w moim życiu, jestem pełna podziwu i wdzięczności wobec Jezusa, że zanurzył mnie w oceanie Swoich łask, Swojej miłości, wiedząc przecież, jaka będę potem. Jest to dowodem na to, że Bóg miłuje w sposób bezinteresowny, czyli za darmo – kocha mnie za nic! Kocha mnie, bo jestem Jego dzieckiem!
Potem przyszła choroba mamy, bardzo trudna także dla mnie, szczególnie w doświadczeniu mojej bezradności. Pan i tu się zatroszczył – mama przeżyła, choć istniało zagrożenie, że może to się źle skończyć. A ja w trakcie tej choroby pomału oddalałam się od Pana, który przecież był dla mnie taki dobry... Moja żarliwość gdzieś powolutku wygasała, by potem… znów zapłonąć. Taka duchowa „sinusoida”. Krzyżem dla mnie też była sprawa stworzenia z kimś szczęśliwego związku. Cóż, pragnienie było, ale niezrealizowane. Jak się okazało, ta kwestia była dla Złego „hakiem”, na który próbował odciągnąć mnie od Boga, co więcej wmówić, że to wina Boga.
Po koniec studiów trafiłam do kolejnej wspólnoty, tym razem należącej do ruchu Odnowy w Duchu Świętym i znów Jezus się o mnie zatroszczył! Nie wspomnę już o studiach skończonych z piątką na dyplomie i bardzo dobrej pracy, którą otrzymałam zaraz po studiach i do dziś ją wykonuję. Pan jest dobry – wiem, że Jego łaska to sprawiła, a nie tylko moje zabiegi.
I, o ile życie zawodowe układało się bardzo dobrze, to cieniem kładło się czasami na mym życiu osobistym to, że nie miałam męża. To cierpienie znosiłam raz lepiej, raz gorzej. Były nawet okresy, że zupełnie mi to nie przeszkadzało. Jednak kilka lat temu postanowiłam na własną rękę poszukać sobie kogoś. Odstawiłam Pana Boga w kąt, bo… chciałam „znormalnieć”, nie być już taka religijna, zapatrzona w Jezusa, którego traktowałam prawie jak Oblubieńca, bo… według mnie to było powodem tego, że byłam sama. Zaczęłam szukać kogoś przez Internet. Pojawiły się różne znajomości, często fatalne… Na dłużej weszłam w bliższą relację z jednym żonatym mężczyzną, a potem z drugim. Wpadałam z deszczu pod rynnę. Obie relacje były grzeszne, pozbawione najmniejszego sensu, a jednak trwałam w nich. Ta druga znajomość trwała ponad dwa lata. Poczułam, że w końcu się dowartościowałam, że w końcu kogoś mam (!). Że on ma żonę, że ma prawie dorosłe dzieci, że jestem dla niego przelotną przygodą (nie pierwszą zresztą), że… – to wszystko było dla mnie nieważne. Ważne, że teraz dopiero byłam „kimś”. Wyłączyłam rozsądek, sumienie znieczuliłam, o Bogu pamiętałam, ale… tak na odległość.
I tak mijały kolejne miesiące. Co jakiś czas sumienie się budziło, ale… Jak to skończyć, jak z tej relacji wyjść? Przecież jak skończę, znów będę sama, a jak nie skończę, to… przecież i tak jestem sama – on był tylko przez chwilę (widywaliśmy się sporadycznie), a co to za „bycie” ze sobą głównie przez Internet czy telefon, a poza tym on miał rodzinę. No tak, ale ja… nie umiałam sama tego przerwać. A on też nie kończył. I… tu znów się nade mną ulitował mój Bóg, który pomógł mi wyjść zwycięsko z mojej wewnętrznej szamotaniny. Zna mnie, więc dał mi najlepszy sposób na wyciągnięcie mnie z tego bagna. Blisko Świąt Bożego Narodzenia znów zachorowała moja mama; istniała groźba, że może to być rak. W tamte Święta, choć były to Święta Jego Narodzenia, dał mi doświadczyć Swojego krzyża; krzyża, który przyniósł mi wyzwolenie. W tamten uroczysty czas doświadczyłam swojej samotności – mego „lubego” nie było przy mnie, świętował ze swoją rodziną; nie było nawet bliskiej rodziny – tylko ojciec, chora matka i ja. To było doświadczenie, które przyniosło mi siłę, by już się z nim nie spotykać. Dużo się też modliłam i innych prosiłam o modlitwę za moją mamę, ale mam wrażenie, że i za mnie się modlono, bo w tamtym czasie naprawdę czułam się niesiona mocą modlitwy. Z tamtego czasu pamiętam jedną z Mszy św., w których uczestniczyłam, a nie mogłam jeszcze przyjąć do serca Jezusa – jak bardzo za Nim zatęskniłam, za Jego przyjściem w postaci eucharystycznej, za przebywaniem z Nim... Potem znajomego kapłana poprosiłam o spowiedź. Wspaniale było wyrzucić całe to bagno z serca! Jakie wielkie jest Boże Miłosierdzie! Przez łaskę sakramentu pojednania i Eucharystii nastąpił definitywny koniec tego typu relacji, w jakiej tkwiłam. Mój „ex” domyślał się tego i nie był za bardzo z tego zadowolony.
A co z mamą? W czasie oczekiwania na wyniki hist.-pat., usłyszałam w sercu słowa: „Pocieszę cię” i… Pan mnie pocieszył! To nie był rak! Mama żyje, ma się dobrze, a choroba jest pod kontrolą. A ja, córka marnotrawna, wróciłam znów do Boga, zaczęłam systematycznie korzystać z sakramentów, wróciłam do wspólnoty… Obecnie nie jestem w żadnym związku. Swój krzyż staram się nieść na tyle, na ile potrafię, choć czasami bardzo nieudolnie… Wiem, że jego akceptacja daje autentyczną siłę w życiu. Czy przychodzą gorsze chwile, kryzysy? – Tak, ale… Jezus naprawdę JEST, naprawdę ŻYJE, naprawdę KOCHA. Czuwa nad nami w każdym czasie i nigdy z nas nie zrezygnuje, bo nas kocha i to za nic. Doświadczyłam tego w swoim życiu i o tym chciałam dać świadectwo.
I jeszcze coś, Bóg ma wobec nas zamiary pełne pokoju, a nie zguby, by zapewnić nam przyszłość jakiej oczekujemy (por. Jr 29, 11). Pamiętajmy o tym!