Duchowny brnie w skandaliczne sugestie, choć sam przyznaje, że chodzi tylko o słowa.
Po tym, jak ks. Wojciech Lemański wrzucił w obieg publiczny sugestię, jakoby między nim a jego zwierzchnikiem abp. Hoserem doszło do skandalicznej sytuacji, media próbują dociec, jakiego rodzaju skandal miał miejsce. Ks. Lemański jednak, choć chętnie występuje w mediach, nie chce powiedzieć, o co konkretnie chodzi.
– Nikt nie ma prawa domagać się od osoby, która została skrzywdzona przez molestowanie, zgwałcenie, żeby jeszcze raz o tym opowiadała. Tak samo nikt nie może wymagać ode mnie, żebym jeszcze raz o tym opowiadał – powiedział w Polsat News. Dziennikarka zapytała zatem, jakiego rodzaju niestosowność miała tam miejsce – w czynach czy słowach. Ksiądz odpowiedział: „To było zachowanie niegodne w słowach”.
Z wywiadu w „Superstacji” świat dowiedział się następnie od ks. Lemańskiego, że sprawa nie nadaje się do zgłoszenia na policję. „Jeżeli ktoś drugiemu człowiekowi napluje w twarz, to nie jest to przestępstwo” – żalił się duchowny.
Od redakcji:
Sprawa powoli staje się klarowna: ks. Lemański usłyszał słowa, które mu się nie spodobały. Po prostu. Nie miały kontekstu seksualnego (co wiemy już dzięki Zbigniewowi Nosowskiemu), nie przeszkadza to jednak księdzu Lemańskiemu z uporem tego sugerować. Porównanie zwykłego słownego starcia do gwałtu lub molestowania, a nawet używanie zwrotu „oplucie”, świadczy przede wszystkim o tym, który rozgłasza takie rzeczy przed całą Polską – i to w mediach znanych z tego, że życzą Kościołowi jak najgorzej. Charakterystyczne jest to, że jego zwierzchnik o ks. Lemańskim nie powiedział publicznie ani jednego złego słowa, a usuwając go z parafii (do czego ma święte prawo), pozostawił mu środki utrzymania i swobodę działania w zakresie kapłańskiej posługi.
Gdyby podobna sytuacja miała miejsce w przeciętnym zakładzie pracy, jej bohater po prostu wyleciałby z pracy. I tylko w najlepszym przypadku by się tak skończyło, pracodawca bowiem, wobec takich pomówień, jakie tu mają miejsce, miałby podstawy wszcząć proces o zniesławienie. „Skrzywdzony” mógłby się potem skarżyć do woli na byłego szefa, tyle że na nikim by to nie robiło wrażenia – ot, nielojalny facet, jakich wielu. Ponieważ jednak sprawa dotyczy relacji wewnątrzkościelnych, rozmowa w cztery oczy, która powinna pozostać tajemnicą, staje się dla mediów okazją do szkodzenia Kościołowi. Ironią losu jest fakt, że powód do tego szkodzenia daje człowiek, który twierdzi, że Kościół kocha.
Franciszek Kucharczak