Jak to się stało, że przebywając w bardzo złym towarzystwie i dobrowolnie narażając swoją duszę na niebezpieczeństwa, zostałam uchroniona od „pójścia na dno”?
Moi rodzice z wielką niecierpliwością oczekiwali przyjścia na świat pierwszego dziecka. W ósmym dniu po urodzeniu zostałam ochrzczona, po czym Matka chrzestna położyła mnie na stopniu ołtarza i długo się modliła. Od najmłodszych lat wzrastałam pod troskliwym okiem Starowiejskiej Matki Miłosierdzia, do której co roku pielgrzymowała cała nasza rodzina.
Dzień pierwszej Komunii Świętej zapisał się w mojej pamięci przez doświadczenie nie dającej się wyrazić słowami bliskości Pana Jezusa, na tle piękna majowej przyrody.
Wkrótce po pierwszej komunii świętej zostałam włączona do Bractwa Szkaplerznego - dobrze zapamiętałam również tę chwilę i miejsce przed Starowiejską Bazyliką.
Jako uczennica szkoły podstawowej praktykowałam spowiedź i komunię świętą w pierwsze piątki. W latach szkoły średniej codziennie odwiedzałam, przed i po lekcjach, kaplicę Matki Bożej. Ze szkolnej katechezy pozostało mi w pamięci wielkie serce i dobroć księdza Tomasza oraz hymn „O Stworzycielu Duchu przyjdź”, którego nas nauczył. W tym czasie, za radą księdza katechety, kupiłam Pismo Święte, jednak do niego nie zajrzałam.
Po maturze opuściłam dom rodzinny i podjęłam pracę. Samodzielność i złe towarzystwo, w którym się znalazłam sprawiło, że w krótkim czasie Pan Bóg zszedł na dalszy plan w moim życiu. Lęk przed karą szybko ustąpił pewności, że można żyć bez Boga. W tym przekonaniu utwierdziły mnie sukcesy w pracy zawodowej, społecznej i spełniające się marzenia. Radość jednak trwała krótko, życie bez modlitwy i sakramentów doprowadziło mnie do utraty sensu życia. Wpadłam w nerwicę i depresję, stałam się „wrakiem człowieka”. Mając niewiele ponad 30 lat zapragnęłam „przestać istnieć”. Niezdolna do pracy i przebywania wśród ludzi, w samotności opłakiwałam swój los, po omacku szukając ratunku. Jakaś siła popychała mnie, aby wchodzić do kościoła, gdzie podczas Mszy Świętej, ubrana na czarno, bezmyślnie stałam przy drzwiach. Odwiedzałam też kaplicę Matki Bożej, tam doświadczałam wielkiego pokoju serca, jednak po wyjściu z kościoła natychmiast wracał niepokój. Nie wiem jak długo trwał ten koszmar, natomiast dobrze pamiętam dzień, gdy w wymarzonym własnym mieszkaniu, wśród łez, zawołałam: „PANIE JEZU, ZABIERZ MNIE!!!”. Pragnęłam umrzeć... Prośba została wysłuchana, jednak nie według mojego, ale według Bożego zamysłu - Pan Jezus zabrał mnie, abym odtąd wraz z Nim kroczyła po drogach życia.
Zanim jednak do tego doszło, trzeba było stoczyć walkę ze złym duchem, który całą swoją inteligencję wysilał, aby nie wypuścić z rąk cennej zdobyczy. Kilka lat trwały zmagania, zanim przystąpiłam do sakramentu pokuty i pojednania. W tej walce Pan Jezus pomagał mi na różne sposoby. Jednym z nich był strach, który mnie ogarnął po wyborze Papieża-Polaka, ponieważ w dzieciństwie słyszałam, że w tym czasie będzie wojna, a bardzo bałam się śmierci.
Ostatecznie szatańskie pułapki usunęła Matka Boża i pod Jej troskliwym okiem odbyłam spowiedź. W konfesjonale posługiwał ksiądz Tomasz, dawny katecheta - uosobienie miłosiernego Ojca. Pomógł mi przezwyciężyć strach i wstyd, pocieszył i zachęcił, aby w duchu wynagrodzenia Panu Jezusowi za wszystkie niewierności pójść czasem na Mszę Świętą w dzień powszedni. Rada okazała się tak skuteczna, że od tego dnia codziennie uczestniczyłam we Mszy Świętej i tak jest do dziś.
Po kilku latach Duch Święty, posługując się charyzmatycznym kapłanem i współpracownicą (z Domowego Kościoła), zaprowadził mnie na rekolekcje ewangelizacyjne Tam po raz pierwszy usłyszałam, że Pan Bóg mnie kocha i ma dla mnie wspaniały plan. Tego dnia Boża Miłość „uwiodła mnie”, a ja pozwoliłam się uwieść. Kilka miesięcy później przeżyłam Seminarium Odnowy w Duchu Świętym, podczas którego, otrzymałam łaskę przebaczenia wszystkim winowajcom.
W czasie kolejnych rekolekcji we Wspólnocie Wielkiej Ewangelizacji, Pan Jezus pozwolił mi doświadczyć swojej Miłości. Było to moje osobiste spotkanie z Panem Jezusem, które zapoczątkowało, trwającą już 28 lat, wielką z Nim przygodę.
Odtąd systematycznie uczestniczyłam w rekolekcjach, a na co dzień, prócz Eucharystii, dbałam o osobistą modlitwę. Równocześnie na wiele sposobów dzieliłam się wiarą i płynącą z niej Bożą radością, co przyczyniło się do jej pomnażania. W miarę jak na to pozwalałam, Pan Jezus leczył i uzdrawiał choroby mojej duszy oraz „rany” - skutki dawnych i obecnych grzechów. Czynił to posługując się świętymi kapłanami, których stawiał na mojej drodze. Przemawiali oni nie tylko słowem, ale także przykładem życia.
Jednym z nich był śp. ksiądz Wojciech Danielski Moderator Krajowy Ruchu Światło-Życie, którego spotkałam na Oazie w Krościenku (na krótko przed jego śmiercią). Homilie księdza Wojciecha, troska o piękno liturgii, cześć wobec Jezusa Eucharystycznego oraz szacunek dla wszystkiego, co święte, mocno zapadły mi w serce. Do dziś staram się o tym pamiętać i wypełniać. Wstawiennictwu śp. księdza Wojciecha zawdzięczam łaskę uzdrowienia z lęku przed śmiercią, który paraliżował mnie przez 26 lat. Uzdrowienie zaowocowało przyjmowaniem każdej śmierci w duchu wiary, ufnym oczekiwaniem na dzień własnego odejścia oraz nadzieją na radosne spotkanie w Domu Ojca z Maryją, Jezusem i najbliższymi. Przygotowując się na śmierć, codziennie modlę się słowami: „Zasypiając dzisiejszego wieczora, ofiaruję Ci, Panie Jezu, duszę moją tak, jakby to była godzina śmierci. Spraw, bym zasypiając spokojnie, nauczyła się umierać”.
Nieoczekiwanie - podczas spowiedzi - zostałam również uwolniona z nałogu niszczącego moje ciało i duszę, w którym trwałam od dzieciństwa. Zło uświadomiłam sobie, mając ponad trzydzieści lat, słuchając niedzielnego kazania. Przy najbliższej spowiedzi, przepraszając Pana Boga i postanawiając poprawę, wyznałam swój grzech i pokusa nie pojawiła się więcej.
Przez wiele lat niepokoiła mnie myśl, jak to się stało, że przebywając w bardzo złym towarzystwie i dobrowolnie narażając swoją duszę na niebezpieczeństwa, zostałam uchroniona od „pójścia na dno”, którego doświadczyła moja najbliższa koleżanka. Miałam pewność, że modliła się za mnie mama i ciocia Maria, ale to wydawało mi się zbyt mało w porównaniu z zagrożeniami, o które się otarłam. Odpowiedź otrzymałam podczas nowenny przed Uroczystością Matki Bożej Szkaplerznej w Czernej. Był to tak czytelny znak, że nie mam żadnej wątpliwości - uratowała mnie przynależność do Bractwa Szkaplerznego i stojąca za tym modlitwa Karmelu (stało się tak, mimo zaniedbania modlitwy, do której byłam zobowiązana).
Niezwykłą pomoc otrzymałam też za przyczyną błogosławionego księdza Jana Balickiego. Jego życiowe motto: „…dobrze, Panie, żeś mnie upokorzył…” uratowało mnie przed zniechęceniem i załamaniem się w bardzo trudnym czasie, gdy usiłowano „w białych rękawiczkach” wyeliminować mnie z miejsca pracy. Od tej pory, w obliczu upokorzeń, staram się powtarzać w myśli motto księdza Jana. Zawsze, gdy uczynię to szczerze, w miejsce żalu, natychmiast pojawiała się wewnętrzna radość i pokój serca.
Patrząc wstecz, uświadamiam sobie, że całe moje życie było jednym wielkim cudem Bożej łaski - Pan Bóg z wszystkiego wyprowadził dobro. Niczego nie chciałabym w nim zmienić, niczego przeżyć jeszcze raz. Czasem myślę, że wieczność będzie za krótka, aby Panu Bogu za wszystko podziękować.
Darowany mi przez Boga czas emerytury traktuję jako czas przygotowania na najważniejszą chwilę ziemskiego życia - dzień przekroczenia progu wieczności. Nie jest to jednak bierne oczekiwanie, ale współpraca z Bożą łaską i codzienne staranie, aby wypełnić wszystkie dobre czyny przygotowane dla mnie przez Niebieskiego Ojca.
Maria Biedka