Choć to koszmarna choroba, od trzech lat trwam w czystości i doświadczam miłości Boga.
Mam na imię Robert* i od kiedy tylko pamiętam zmagam się ze skłonnościami homoseksualnymi. W domu otrzymałem wychowanie katolickie. Niestety jednak ojciec był surowy i emocjonalnie nieobecny w moim życiu. Nie wiem dokładnie, co mogło się przyczynić do mojej choroby i nawet teraz tego nie dociekam, bo stało się to dla mnie nieistotne.
Dzięki wychowaniu katolickiemu starałem się żyć w czystości, ale nie udawało mi się. Chociaż kontakty seksualne z mężczyznami były okazjonalne (naliczyłem ich w moim życiu około 60), masturbacje były na porządku dziennym, czasem kilka razy na dzień. Stało się to moją obsesją i przy „byle jakiej” okazji szukałem w niej ratunku – uciekałem do życia w iluzji i fantazji erotycznych. Za każdym razem przeżywałem głęboką pustkę, poczucie winy, a przede wszystkim czułem się wewnętrznie oszukany, bo marzenie szczęścia i ulżenia, które z nią wiązałem, zawsze pękały jak bańka mydlana i pozostawał ból i poczucie poniżenia. Mimo to nie mogłem przestać.
Próbowałem przeróżnych terapii, modlitw – choć na pewno one mi pomagały w przetrwaniu, nie stanowiły trwałego rozwiązania. Terapie były indywidualne i grupowe. Przez przypadek poznałem grupę AA i zaprosili mnie oni na swoją konwencję i dopiero tam – tak mogę powiedzieć – zaczęła się moja prawdziwa droga do Wolności. Podczas otwartych mityngów przysłuchiwałem się alkoholikom i uwierzyć nie mogłem, z jaką wewnętrzną wolnością mówili oni o sobie, swoich problemach, wadach charakteru i w jaki sposób oni sobie z tym radzili. Tak im zazdrościłem tej wolności, bo wewnątrz siebie nie mogłem już pomieścić swojego bólu z powodu ściskania w sobie mojego „sekretu” homoseksualizmu. Myślałem, że eksploduję wewnątrz, a nie potrafiłem temu zaradzić, bo problem alkoholizmu wydawał mi się mniej wstydliwy niż erotyki homoseksualnej.
Zdarzyło się, że na tej konwencji był kapłan, który towarzyszył alkoholikom. Poprosiłem go o rozmowę i kiedy tak mówiłem o sobie, on mi powiedział: „jesteś seksoholikiem”. To jego stwierdzenie uderzyło we mnie jak piorun. Wewnątrz poczułem bunt, ale tak w głębi serca wiedziałem, że to była prawda. Od razu zacząłem szukać w internecie czegoś o seksoholikach i natrafiłem na wspólnotę 12-krokową Seksoholicy Anonimowi. Znalazłem numer kontaktowy do nich w moim mieście, ale zanim przemogłem się i zadzwoniłem, upłynęły 3 czy 4 miesiące. Strasznie się bałem i wstydziłem.
Wreszcie spotkałem się z osobą z SA i kiedy poszedłem na pierwszy mityng, na którym było około 10 osób, od razu wiedziałem, że byłem tam, gdzie miałem być i gdzie Bóg chce mnie uzdrawiać. Nikt nie rozumie lepiej niż ten, kto ma podobną chorobę. Do tej pory myślałem, że jestem jedynym takim człowiekiem zmagającym się z moimi przeżyciami, fantazjami i chorobą. Tutaj odkryłem, że moi współbracia i współsiostry mają takie same przeżycia, sekrety, poczucie wstydu, umęczenia ciągłym zmaganiem się z obsesjami. Tutaj poznałem, że moje skłonności erotyczne nie są wadą charakteru, a są chorobą, wobec której sam o własnych siłach nie dam sobie rady. Dlatego wcześniejsze terapie były pomocne na krótko, a kiedy się kończyły, problem powracał i często z powieloną siłą. Jest to choroba postępująca, która nie zna żadnych granic, kiedy jest w akcji.
Spotkałem wiele osób, które będąc w małżeństwie i będąc heteroseksualistami „ przypadkowo” spróbowali seksu „homoseksualnego” i już nie mogli się od niego uwolnić.
W mojej wspólnocie jestem już prawie trzy lata i od tego czasu żyję w czystości – bez relacji seksualnych z innymi osobami i bez masturbacji. Uczę się na nowo żyć i stawać w prawdzie o sobie samym. Uczę się pozwalać Bogu usuwać moje wady charakteru takie jak egoizm, zazdrość, pielęgnowanie urazów, osądzanie innych, kokietowanie i flirtowanie, skąpstwo, „rzucanie” nieczystych spojrzeń i naprawiać wyrządzone krzywdy. Tutaj też poznaję, co to znaczy polubić siebie samego, jak mieć do siebie respekt i jak zachować zdrowe granice.
Spotykamy się na regularnych mityngach, na których dzielimy się swoimi codziennymi trudnościami, ale nacisk jest na rozwiązanie, nadzieję i siłę. Dzwonimy do siebie, aby się podzielić dniem i naszymi przeżyciami i poprosić o radę lub tylko o wysłuchanie. Nie jestem sam i mogę bez nakładania masek i udawania powiedzieć komuś, że w tym momencie przeżywam pokusy, urazy, bunt. Czasem otrzymuję poradę, czasem przyjazne ucho wystarczy.
Problemy codzienne nie wyparowały, ale uczę się zdrowego do nich podejścia. Dla mnie kluczem uzdrowienia jest budowanie relacji z Bogiem miłosiernym, który pochyla się nade mną i mówi: „Jestem z tobą, moje dziecko ukochane. Wymazuję twoje winy i uzdrawiam cię. Jestem przy twoim boku w każdym momencie. Wiedz o tym. Widzę jak cierpisz i opłakuję razem z tobą twój ból.”
Kiedyś otrzymałem od osoby, która się za mnie modliła, takie słowo: „Błogosławieni męczennicy czystości, bo oni zajmą szczególne miejsce w Królestwie Moim”. Osoba ta nie wiedziała o mojej chorobie, a Słowo to otrzymałem korespondencyjnie. Z mojego doświadczenia wiem, że kiedy praktykowałem swoje skłonności seksualne, było to wynikiem mojej totalnej bezsilności. Pragnąłem żyć w czystości i nie wiedziałem jak.
Ten temat był i nadal jest tak wstydliwy dla wielu, że żyją oni w ukryciu i przeżywają ten problem w osamotnieniu. Są tak wyczerpani i umęczeni, że jedynym wyjściem wydaje im się poddać tej chorobie i machnąć ręką na wszystko i przynajmniej na chwilę ulżyć sobie. Całe piekło wraca zaraz potem i męczy jeszcze bardziej. Niedawno też odkryłem, jak bardzo sam siebie nie tylko nie akceptowałem, ale wręcz nienawidziłem. Sam siebie nie mogłem znieść. Życie w czystości przywraca nadzieję, siłę i wiarę. Zmagania codzienne z pożądliwością, pokonywanie wstydów i otwarcia się na innych są wielkim trudem i dlatego Bóg nazywa te osoby męczennikami czystości.
Świętość nie zawsze musi byś spektakularna. Często dokonuje się w codziennej szarości, w konkretnych sytuacjach i nikt oprócz Boga może tego nie dostrzegać. Po blisko trzech latach sam nie wiem, jakim sposobem żyję w czystości. Bóg mnie obdarował ponad wszelką miarę i niedawno miałem takie przemyślenie, że jestem wdzięczny Bogu za moją słabość, bo w przeciwnym razie nie poznałbym może jak bardzo On mnie ukochał i polubił – bo przecież On mnie stworzył i widzi takiego, jakim chce mnie mieć przy Sobie na wieczność – a nie przez pryzmat moich słabości i chorób. To mi daje wiele pogody ducha, pokoju i dystansu do tego, co się dzieje wokół mnie. Bóg to sprawił, że pozwoliłem Mu bardziej na to, aby wszedł w moje życie, wziął mnie jako małe dziecko za rękę i poprowadził. Nie muszę wiedzieć, jak On to robi, bo przecież małe dziecko ma ufność i po prostu trzyma się ręki ojca i idzie tam gdzie on. Chwała Panu!
*Imię zmienione. Świadectwo Roberta jest odpowiedzią na tekst "Jak pomóc homo-katolikom", który przeczytasz TUTAJ.