I nie musi odchodzić z sejmu. To kwestia wolności sprawowania mandatu.
04.06.2013 08:58 GOSC.PL
Nie będę pisał o tym, czy Przemysław Wipler uczynił słusznie, odchodząc z Prawa i Sprawiedliwości. Zajmę się za to pewnym irytującym argumentem przeciwko niemu, padającym z ust polityków PiS (np. Mariusza Błaszczaka) – i powtarzanym przez zagorzałych zwolenników partii Jarosława Kaczyńskiego. Otóż, jako że Przemysław Wipler dostał się do sejmu z listy Prawa i Sprawiedliwości, po odejściu ze stronnictwa i klubu powinien także zrzec się mandatu poselskiego.
Zobaczmy, co na ten temat mówi Konstytucja. „Posłowie są przedstawicielami Narodu. Nie wiążą ich instrukcje wyborców” – czytamy w Art. 104 p. 1 ustawy zasadniczej. Oznacza to, że posłowie reprezentują cały Naród, nie partię polityczną. Nie wyborców swojej partii, a nawet nie tych, którzy postawili krzyżyk przy jego nazwisku na karcie do głosowania, co dobitnie podkreśla stwierdzenie, iż sprawują mandat wolny. W p. 2 tego artykułu możemy przeczytać treść poselskiego ślubowania: „uroczyście ślubuję rzetelnie i sumiennie wykonywać obowiązki wobec Narodu, strzec suwerenności i interesów Państwa, czynić wszystko dla pomyślności Ojczyzny i dobra obywateli, przestrzegać Konstytucji i innych praw Rzeczypospolitej Polskiej”. I znów – nie ma tam nic o ślubowaniu wierności Partii, czy Prezesowi.
Zgoda, ale poza prawem pisanym jest dobry obyczaj, stwierdzą zwolennicy powrotu Karola Karskiego do sejmu (ten poseł zdobył kolejny wynik na warszawskiej liście PiS i gdyby Wipler – lub jakikolwiek inny poseł PiS – zrezygnował z mandatu, wszedłby do parlamentu za niego). Ludzie głosowali na PiS, dzięki czemu założyciel Fundacji Republikańskiej znalazł się wśród reprezentantów Narodu. Ci, którzy tak mówią, zapominają, jak skonstruowane są wybory do sejmu. Konstytucyjna zasada proporcjonalności oznacza głosowanie na listy wyborcze, jednak nasza ordynacja daje wyborcom możliwość wyboru pomiędzy kandydatami na tej liście. Nie głosujemy więc tylko na partię, ale także na konkretnego jej kandydata. Dlaczego akurat na niego – to zależy od indywidualnego sądu każdego z wyborców. Może oddać głos na człowieka swoim zdaniem najbardziej inteligentnego, doświadczonego, najbliższego światopoglądowo, najprzystojniejszego (lub najpiękniejszą), kolegę lub członka rodziny. Można też zagłosować na złość Jarosławowi Kaczyńskiemu, czym prawdopodobnie kierują się wyborcy Stefana Niesiołowskiego, ponieważ w jego przypadku wymienienie jakiegokolwiek innego powodu może wzbudzić jedynie dziki śmiech. Nie wiem, czym kierowali się wszyscy wyborcy Przemysława Wiplera z osobna, ale znam takich, którzy zagłosowali na całą listę PiS tylko i wyłącznie dlatego, że startował z niej akurat ten względnie młody prawnik z Piekar Śląskich mieszkający w Warszawie.
Gdyby Wipler posłuchał nawołujących go do rezygnacji z mandatu (abstrahuję od tego, że powinien wytłumaczyć się ze swojego Tweeta z 2011 roku, w którym sugeruje, iż gdyby miał w przyszłości opuścić PiS, to odejdzie także z sejmu), mogłoby to stworzyć niedobry zwyczaj, który znacząco osłabiłby rolę wyborcy w procesie elekcji, na rzecz liderów partyjnych – a także wolność mandatu sprawowanego przez posła. Już dziś wejście do sejmu przynajmniej względnie niezależnych ekspertów jest bardzo trudne, zależne od dobrej woli szefów ugrupowań, którzy mogą – ale przecież nie muszą – umieścić ich na listach partyjnych. Możliwość dokonywania wyboru między poszczególnymi kandydatami daje wyborcy szansę zmiany preferencji lidera partii. Dzięki temu poseł ma możliwość nie być zwykłą maszynką do głosowania w rękach szefa swego ugrupowania, który mógłby go bez mrugnięcia okiem wyrzucić z klubu (a przez to i z parlamentu) za najmniejszy wyraz samodzielnego myślenia. Choć i tak obawa przed nieumieszczeniem na liście przy okazji kolejnych wyborów ogranicza w praktyce wolność sprawowania mandatu, przez co poseł jest – wbrew duchowi Konstytucji – de facto związany wolą szefa, to jednak personalizacja wyborów łagodzi tę niedogodność. Nie bez powodu od lat prezes PiS jest sceptyczny wobec tej opcji i wolałby ją zastąpić zamkniętymi listami, na których wyborcy nie mogą zmieniać ustalonej przez liderów partyjnych kolejności.
Stefan Sękowski