O cudzie, którego nie było

W zasadzie nigdy nie chwytały mnie za serce historie „upadłych aniołów” czyli ludzi, którzy po zejściu dotknięciu dna nagle doznali nawrócenia i diametralnie zmieniali swoje życie.

Takie historie i świadectwa były mi obce, gdyż uważałam się za tzw. „normalnego, rozsądnego człowieka”, który potrafi panować nad swoim życiem i w coś głupiego po prostu się nie wpakuje. Sądziłam także, że są to głównie osoby, które na własne życzenie pakują się w nałogi, więc powrót do życia, to nic nadzwyczajnego, po prostu powrót do normalności, nie dostrzegałam w tym żadnego cudu. Wiem, że brzmi to jak początek życiowego dramatu, jednak nie o dramat chodzi. Chciałabym opisać raczej o tym, jak Pan Bóg uczy mnie takich ludzi „pokiereszowanych” akceptować i kochać.

Zaraz po uzyskaniu pełnoletniości poznałam mojego przyszłego męża. Po kilkuletniej znajomości pobraliśmy się. Byłam przekonana, że wychodzę za człowieka, którego głównym atutem było brak nałogów. Byłam w nim po uszy zakochana. Wkrótce na świecie pojawiły się dzieci, jednak w międzyczasie sytuacja w naszym małżeństwie zaczęła się komplikować. Mąż uległ wypadkowi w pracy i zaczął brać silne leki przeciwbólowe, od których bardzo szybko się uzależnił. Wkrótce jednak z uwagi na trudną dostępność takich specyfików przerzucił się na łatwo dostępny i społecznie akceptowalny alkohol, dołączyły papierosy. Wpadł w nałogi po uszy. Czynnym alkoholikiem jest już kilkanaście lat. Podjął próby leczenia odwykowego, lecz niestety bez trwałych rezultatów. Nasze małżeństwo przeszło wiele trudnych chwil. W zasadzie przysięga małżeńska legła w gruzach. W całości... Niestety, nałóg sprawił, że pewne granice zostały przekroczone.

W tej całej sytuacji byłam strasznie zagubiona. Cały ciężar utrzymania rodziny spadł na mnie. Zaczęłam doświadczać, że nie potrafię kochać, że ta cała sytuacja mnie przerasta, że za dużo na mnie spadło, brakowało mi sił, a sytuacja zdrady totalnie rozłożyła mnie na łopatki. Byłam w rozpaczy i miałam pretensje, głównie do Boga, dlaczego mnie to wszystko spotyka. Chciałam nawet odebrać sobie życie, jednak niewinne spojrzenia słodkich oczu moich dzieci odwiodły mnie od tego zamiaru. Od dzieciństwa byłam blisko Kościoła, ale w tych wydarzeniach nie widziałam żadnego światła, sądziłam, że nawet jeśli Pan Bóg mnie nie opuścił, to chyba ma jakieś ważniejsze sprawy na głowie, a ja jestem gdzieś daleko w kolejce. Ale liczyłam na cud, modliłam się gorąco o cud, jednak oczekiwany cud się nie wydarzył. Przynajmniej taki cud, którego oczekiwałam.

Mąż nie wytrzeźwiał, nadal trwa w nałogu. Ale może cudem jest to, że Bóg dał mi wspólnotę neokatechumenalną, w której mogę czerpać siłę i daje łaskę do trwania w sakramencie małżeństwa. Daje mi też światło na moje życie, mogę widzieć prawdę o sobie, o tym, że jeśli ja nie wpadłam w jakieś dno, to dzięki Jego łasce, a nie własnym zasługom, że nie racja jest najważniejsza, ale miłość, więc nie muszę mojemu mężowi wytykać z takim uporem własnych ocen i osądów. Poza tym, mimo wszystkich trudności, niepewności i zmagań mogę doświadczać, że to trwanie, ten krzyż jest też dla mnie ochroną przed grzechem i jest mi potrzebny, bym trzymała się Boga.

Nadszedł bowiem też czas, który był dla mnie czasem próby. Zauroczyłam się pewnym człowiekiem. To uczucie strasznie mną zawładnęło, byłam wobec niego bezradna. Ten człowiek był taki ciepły i otwarty, zauważał mnie. Był przeciwieństwem mojego męża, który jest osobą skrytą i z trudnością nawiązuje relacje. Pokusa, by odpłacić "pięknym za nadobne" była bardzo silna. Emocje i uczucia strasznie mną zawładnęły, byłam bliska wejścia w cudzołóstwo i w swoim pragnieniu znalezienia ciepła w ogóle nie czułam, że to jest złe. Wiedziałam też, że gdybym w to weszła, to znalazłoby to nawet poparcie wśród wielu osób, bo często nawet najbliżsi namawiali mnie do rozwodu. Jednak Pan Bóg dał mi łaskę zaufania bardziej Jego Słowu niż emocjom i uczuciom. Prosiłam Go, by jakoś rozwiązał tą sytuację, by mnie ratował, by sam mnie przed moimi uczuciami i emocjami chronił, by nie pozwolił mi wejść w grzech ciężki i by dał mi siłę do trzymania się mojego krzyża. I całkiem znienacka przyszło wydarzenie, które tą znajomość diametralnie zmieniło. I choć wiele miesięcy trwało zanim, mimo braku kontaktu z tą osobą, mogłam emocjonalnie oderwać się od tej relacji, to jednak wiem, że to On mnie uratował przed grzechem i jego konsekwencjami, że się o mnie zatroszczył i pomaga mi otwierać się na mojego męża, mimo, że te relacje bywają trudne. Ale przynajmniej nie jest szablonowo :)

Może Bóg nie zawsze nas ratuje od tego, co nam się wydaje przekleństwem, nieszczęściem, ale przez te trudności nas szuka i chce do siebie przybliżać. Z mojego doświadczenia widzę, że On jest w stanie wyrwać nas z każdego zła, jeśli tylko chcemy szukać ratunku u Niego. Dzięki temu co się wydarzyło w moim życiu mogę być blisko Niego i przekazać też wiarę moim dzieciom. Te trudne doświadczenia są też dla mnie pewnym "fundamentem" - gdy zapominam, o tym, że Bóg jest kochający i troskliwy, mogę wracać pamięcią do mojego czasu próby i wiem, że On przy mnie był i jest cały czas. A codzienne zmagania, trudne sytuacje i "katecheza świata" sprawiają, że łatwo o tym zapomnieć. Nie wiem, jaki będzie finał tej historii, mam nadzieję, że mój mąż będzie miał łaskę pojednania z Bogiem zanim zakończy swoją ziemską wędrówkę, ale mogę też śmiało powiedzieć, że dziś mam pokój w sercu i wiem , że Ktoś nad tą historią czuwa i wie lepiej, co jest dla mnie dobre i ten Ktoś nawet z najczarniejszych i najbardziej beznadziejnych sytuacji potrafi wyprowadzić dobro.

Zawsze trudno mi się opowiada tę historię, ale czułam konieczność napisania tego świadectwa, mam więc nadzieję, że dotknie ono osobę dla której jest przeznaczone :)

« 1 »
TAGI: