Duchowość Wschodu nie dała odpowiedzi na moje pytania, co więcej moje życie zaczynało mi się wydawać coraz bardziej bezsensowne.
Gdy przypominam sobie to, co wydarzyło się w moim życiu, to mogę się jedynie domyślać, w jaki sposób szukał mnie Bóg, po "odciskach palców", jakie pozostawił. Ale zawsze będą to tylko domysły, podejrzenia, bo tak naprawdę nie wiem, jak to wygląda z Jego perspektywy. A z mojej wygląda to tak:
Przez około 20 lat mojego życia moja wiara była tzw. "chodzeniem do kościoła", bo tak "chodzili" moi rodzice, dziadkowie. Taką wiarę przejęłam w spadku. Była to tradycja, rytuały ale niestety nie było osobistej relacji z Jezusem. Wtedy w ogóle do głowy by mi nie przyszło, ze można żyć z Jezusem, gdyż Bóg był kimś odległym, groźnym i trzeba było się pilnować, żeby On się przypadkiem nie zdenerwował, gdy zrobię coś źle. Na studiach weszłam w nowe środowisko i zaczęłam poszukiwać swojego miejsca w świecie, pytać o sens życia. Czułam się bardzo zakompleksiona, nieszczęśliwa, nie znajdowałam odpowiedzi na pytania tzw. egzystencjalne: skąd jestem, po co się żyje, czy jest rzeczywiście życie po śmierci. Ot, takie standardowe pytania, jakie zadają sobie młodzi ludzie. Zainteresowałam się feminizmem, a potem krok po kroku doklejały się do tego różne rzeczy w pakiecie: New Age, horoskopy, wróżki, religie wschodu.
To wszystko zaczęło mnie oddalać od Kościoła, po prostu znalazłam sobie nową religię. Zawsze ciągnęło mnie do rzeczy duchowych, a w Kościele katolickim nie mogłam tego odnaleźć, a może też nie spotkałam kogoś mądrego, kto by mi pokazał prawdziwą twarz Kościoła. Niestety dla mnie była to tylko instytucja z niezrozumiałymi przepisami, w której czułam się obco. Jednak duchowość Wschodu nie dała odpowiedzi na moje pytania, co więcej moje życie zaczynało mi się wydawać coraz bardziej bezsensowne, a ja wpadałam w coraz większe grzechy. Nienawidziłam najbliższych mi osób.
Zaczęłam myśleć o tym, że chciałabym po prostu zasnąć i już nigdy się nie obudzić, bo nie potrafiłam sobie poradzić z moim beznadziejnym życiem. Uratowało mnie wtedy chyba tylko to, że zawsze szukałam prawdy i nie przestawałam zadawać sobie pytań o sens życia. I w tych największych ciemnościach, jakieś 4 lata temu, poszłam na pielgrzymkę do jednego z sanktuariów maryjnych. Poprosiłam Maryję o to, "żebym przejrzała". No i chyba po tej pielgrzymce zaczął mi się poprawiać ten wzrok duchowy. Zaczęłam "przypadkowo" trafiać na odpowiednie osoby, świadectwa, książki, konferencje. Wymienię tu tylko kilka z tych zdarzeń, które moim zdaniem miały największy wpływ na moje nawrócenie. Wpadła mi w ręce książka o Duchu Świętym, na którego wcześniej w moim życiu nie zwracałam uwagi, bo był On dla mnie tą "trudną częścią" Trójcy Świętej. Pod wpływem tej książki, już całkowicie zrezygnowana sobą i swoim bezsensownym życiem, oddałam to moje życie Duchowi Świętemu. Moja nieporadna modlitwa musiała dotrzeć do Niego, bo zaczęło się coś we mnie zmieniać, Na początek Ktoś chyba zgasił światło, bo wpadłam w jakieś dziwne ciemności, stan, który wtedy wydawał mi się jakąś depresją, po prostu było bardziej bezsensownie niż wcześniej. Spokój dawało mi tylko czytanie religijnych książek. Ale zaczęły też pojawiać się małe przebłyski światła i te stany depresyjne powoli mijały. Usłyszałam w Internecie świadectwo nawrócenia muzyka Paddy Kelly z zespołu The Kelly Family, którego słuchałam w dzieciństwie. Pod wpływem tego świadectwa zaczęłam strasznie płakać i wtedy zapragnęłam, żeby w moim życiu też stało się tak jak u tego piosenkarza, tzn. zapragnęłam wrócić do Boga. Do dzisiaj nie potrafię zrozumieć, co się wtedy stało, ale to jego świadectwo było chyba skuteczne i chyba po to właśnie składa się świadectwa. Kilka miesięcy później przystąpiłam do spowiedzi św., do której nie przystępowałam przez kilka lat. Po spowiedzi kapłan modlił się o moje uwolnienie i wtedy też wypowiedziałam słowa uznania Jezusa za Pana mojego życia.
To było przypieczętowanie mojego powrotu do Kościoła, a właściwie do Jezusa i Jego Kościoła, w tej kolejności. Jezus "ożył", a ja musiałam w końcu określić mój stosunek do Jego obecności w dziejach świata i w moim życiu. Długo się z tym zmagałam: wierzyłam i wątpiłam na przemian, aż w końcu uwierzyłam i przyjęłam za prawdę, że On pojawił się w historii świata, że Ewangelia opisuje prawdę, że Jezus jest Synem Bożym, że jest obecny także tu i teraz, i że jest Królem Wszechświata. Powoli moje życie zaczęło nabierać sensu, bo znalazłam w końcu to, czego szukałam, czyli Prawdę-Jezusa.
Gdy teraz czasami przypominam sobie te lata bez Niego, to przechodzą mnie ciarki, gdy pomyślę, że mogłam tak łatwo zaprzepaścić wszystko, przegrać życie. Teraz czuję się rzeczywiście, jakbym narodziła się na nowo, a przeszłość wydaje mi się koszmarnym snem, fatalną pomyłką, która mogła doprowadzić mnie do śmierci wiecznej, gdyby Bóg mnie nie odciągnął od tego koryta z jedzeniem dla świń, przy którym uparcie tkwiłam. W mojej historii Bóg musiał wyjść znacznie dalej niż w historii syna marnotrawnego, bo ja po prostu zapomniałam, gdzie jest dom mojego Ojca, tak jakby ktoś wszczepił mi jakiegoś wirusa, przez którego nie pamięta się swojego prawdziwego imienia i drogi do domu. Ale udało się. Jestem znowu u Ojca. Trochę się jeszcze tu czuję niepewnie, rozglądam się uważnie i uczę się wszystkiego na nowo: modlitwy, spowiedzi, Eucharystii, Pisma Świętego. Pozwalam Mu się kochać, bo sama jeszcze nie potrafię Go kochać. Zbyt długo Go nie znałam. Uczę się odpowiadać na Jego miłość, nadrabiać stracony czas. Mam nadzieję, że ta historia będzie mieć happy end, czego życzę także wszystkim wierzącym, wątpiącym i szukającym, którzy czytają te słowa. Mam również nadzieję, że gdy nadejdzie poranek nowego, wiecznego życia, Zmartwychwstały Jezus roznieci ognisko na brzegu jeziora, położy na nim rybę oraz chleb i zaprosi nas, żebyśmy przyszli coś zjeść. A potem będziemy opowiadać swoje historie, a On odpowie na wszystkie pytania.
Joanna
P.S. Gdyby ktoś chciał usłyszeć to świadectwo w skrócie, to wyglądałoby ono tak: Taplałam się w grzechu jak małe, bezmyślne dziecko tapla się w błocie i uważa to za świetną zabawę. Gdy zorientowałam się, że już nie potrafię sobie poradzić ze swoją grzesznością, wtedy zawołałam do Maryi tak jak dziecko woła do mamy, gdy jest mu źle, gdy jest chore. Maryja błyskawicznie mnie wzięła na ręce, przebrała w czyste ubranie, przytuliła, uspokoiła i oddała Duchowi Świętemu. Duch Święty otworzył moje oczy i uszy na Słowo Boga, czyli pokazał mi Jezusa. Jezus napisał coś na piasku i powiedział, że mnie nie potępia i żebym już nie grzeszyła. Uwierzyłam Mu, a On opowiedział mi o moim Ojcu.