„Chyba pan oszalał”

Widzi się często, jak to rodzice ciągną na siłę swoje dzieci do kościoła, jak na siłę próbują narzucić im ideologię Kościoła, nie przedstawiając wcześniej, ile dobra się dostaje się w zamian wprost z nieba. A potem, jak już pociecha dostanie więcej wolności wyboru, to mury kościoła omija szerokim łukiem.

Mam na imię Jarek, mam 20 lat. Wychowałem się między rodziną, która jako filar, szkielet obrała nauki Kościoła, a rodziną, którą rzeczy metafizyczne specjalnie nigdy nie interesowały bo nie są racjonalnie sprawdzone, udokumentowane. A wszystkie cuda, uzdrowienia są krótko mówiąc zmową kleru. I nie warto w nie wierzyć. To krótka charakterystyka rodzin, pierwsza ze strony matki i druga ze strony ojca. Nie muszę chyba mówić, która rodzina miała większy wpływ na ukształtowanie młodego chłopca.

W początkowym okresie mojego dzieciństwa to właśnie dziadkowie mieli większy wpływ na wychowanie, gdyż spędzałem z rodzeństwem całe słoneczne wakacje pod ich skrzydłami. Babcia zaszczepiła modlitwę, wiarę w Boga, a dziadek nauczył pracy, postępowania wobec bliźniego. Zaś mama w czasach uczęszczania do szkoły wytrwale kultywowała nauki jej rodziców, pamiętam, jak to wcześnie rano wstawało się na roraty czy też chodziło do kościoła w pierwsze piątki miesiąca. Lecz do zrozumienia nauk Chrystusa, do poczucia jego miłości to nie wystarcza, potrzeba choć odrobinę własnych chęci. Widzi się często, jak to rodzice ciągną na siłę swoje dzieci do kościoła, jak na siłę próbują narzucić im ideologię Kościoła, nie przedstawiając wcześniej, ile dobra się dostaje się w zamian wprost z nieba. A potem, jak już pociecha dostanie więcej wolności wyboru, to mury kościoła omija szerokim łukiem. Taka jest właśnie smutna prawda.
Ze mną było trochę inaczej, stale potrzebowałem bliskości Jezusa szukałem nowych sposobów na zrozumienie jego nauczania. Lecz nic co dobre nie trwa wiecznie. Zacząłem dorastać, poszedłem do gimnazjum, poznałem nowych kolegów i wiara w Chrystusa Króla została trochę przytłumiona. Byłem jak to ziarenko gorczycy, które wpadło między ciernie. Owszem, do kościoła chodziłem, pacierz odmawiałem, lecz to było bardzo płytkie. Jak miałem ochotę, to poszedłem, jak nie miałem, to wymyśliłem powód, żeby nie iść. Swojej wiary nie potrafiłem obronić, nie potrafiłem mówić o niej z dumą w sercu. I tak bym trwał i trwał w tej nieszczerości do Boga, gdyby nie ponowne działanie mojej mamusi.

Pewnego słonecznego poranka przyszła do mnie do pokoju z widoczną radością na twarzy. Poklepując mnie po ramieniu, dała mi breloczek akcji "NIE WSTYDZĘ SIĘ JEZUSA". Zamurowało mnie, nie potrafiłem wypowiedzieć sensownego zdania, wiec tylko podziękowałem i zapadłem w zadumę. To był celny strzał w moje serce, który zaaplikował porządną dawkę miłości. Czułem się niesamowicie, że w końcu mogę się pochwalić tym, że jestem katolikiem. Od już bodajże 2 lat noszę brelok na szyi. Nawlokłem go na rzemyk i tak towarzyszy mi codziennie, nigdzie się bez niego nie ruszam, zawsze w widocznym miejscu. Raz nawet zapomniałem go nałożyć, bo się bardzo śpieszyłem, lecz wystarczyła tylko chwila, by zaraz się upomniał, że o nim zapomniałem. To jest mój "talizman szczęścia", a nie jakieś słoniki, podkowy czy czterolistne koniczyny.

Od tamtego czasu zacząłem już skrupulatniej chodzić do kościoła, lecz - jak to już wcześniej wspominałem - potrzebowałem jeszcze się tylko nasycić wiarą w Boga. Trwałem długo w przekonaniu, że kiedyś to nastąpi, lecz teraz wiem, że to trwa wiecznie, nigdy nie dosięgnie się punktu nasycenia. Bo stale człowiek potrzebuje miłości Boga i nigdy nie przestanie pragnąć bliższego kontaktu z Wszechmocnym. Potem to już tylko kolejne pomysły, na początek pojechałem na Lednicę, następnie w planach pielgrzymka do Częstochowy. Lecz jak to życie lubi płatać różne figle...

Na Lednicy nabawiłem się poważnego naciągnięcia obu ścięgien Achillesa. Powód był prosty: spory dystans, który w tedy pokonałem, wpłynął negatywnie na oba ścięgna, źle dowiązane buty nie trzymały kostki przez co uległy kontuzji. A potem to już tylko szpitale, masaże, maści, które dawały ukojenie na krótkie dni. A potem ból powracał. Przez cały ten okres byłem cieniem człowieka, ból nie dawał spokoju. Szukałem ukojenia w przeróżnych rzeczach. Cały czas z przeogromną chęcią pójścia na pielgrzymkę.

Po wizycie u lekarza nie miałem już żądnych złudzeń: "powinien pan cały czas odpoczywać i odciążać nogi". Przez sekundę poruszyłem temat pielgrzymki, odpowiedź lekarza była krótka: „Chyba pan oszalał, musi pan ograniczać chodzenie do minimum”. Oczywiście, jestem uparty jak osioł i tak, jak postanowiłem, tak zrobiłem, choćbym miał iść o kulach do Częstochowy, to pójdę.

Tak z tydzień przed pielgrzymką mogłem już normalnie chodzić, jeździć na rowerze. Czułem, że wyzdrowiałem, bez szczególnej pomocy Boga. Po prostu się zregenerowałem, nic nadzwyczajnego. Pełen zapału wyruszyłem z Warszawy w kierunku Jasnej Góry. Nie minęły 3-4 kilometry, gdy przeszywający ból powrócił, nie wiedziałem, co wtedy mam robić, nie chciałem się poddać na samym starcie, szła jeszcze wtedy ze mną moja niedoszła dziewczyna, tak że nie chciałem się poddać bez walki. Oczywiście, ostrzegałem ją wcześniej, że może nastąpić taka rzecz i będę musiał zrezygnować. Lecz ja, twardy, uparty osioł szedłem dalej. Powiem z ręką na sercu, że takiego bólu, jaki mi towarzyszył przez pierwszą noc, nigdy nie czułem, był nie do opisania, nie da się go ubrać w słowa. Całą noc nie spałem, tylko zwijałem się z bólu, zaaplikowałem chyba całe opakowanie środków przeciwbólowych i to też nie dawało ukojenia.

Nazajutrz trzeba było wyruszyć, oczywiście, nie zamierzałem się poddać, zmieniłem nieco strategię działania. Odstawiłem leki przeciwbólowe, maści i okłady. Zawierzyłem wszystko Bogu, moim atrybutem stał się tylko różaniec. Wiedziałem też, że muszę dać coś od siebie, więc stale nosiłem swój i koleżanki plecak. Po kilku dniach namysłu przełożyłem wszystkie rzeczy z jej plecaka do mojego i tak zyskałem dodatkowe miejsce na piersiach i mogłem znów nosić dwa plecaki. Potem to już na zmianę albo tuba na plecy + połączony plecak, albo połączony plecak + plecak zabrany od jakiejś siostry, brata. Stale się dociążałem. Postawiłem sprawę jasno, nie mam najgorzej, a inni mogą mieć ciężej ode mnie. I tak bez 100-procentowej świadomości, że wyzdrowieję, szedłem i szedłem. Liczyłem się też z tym, że mogłem zerwać całkowicie ścięgna i potem to już tylko operacja łączenia ich z powrotem.

Widocznie Bóg wysłuchał moje prośby, uznał, że jestem godzien uzdrowienia i mnie uleczył. Pierwszy poranek w rodzinnym mieście był szokiem, wstałem i nic mnie nie bolało. Czułem się świetnie, byłem pełen sił witalnych. Ścięgna jak nowe. Czułem boską interwencję w mojej sprawie. To jest właśnie mój mały cud, który często wprawia w osłupienie. Oczywiście, kilku kolegów mówiło, że po prostu jesteś twardy i się świetnie potrafisz zregenerować. Tylko ja się pytam, jak możliwym jest całkowite zregenerowanie się używanych stale ścięgien? To jest krótko mówiąc dziwne. Rzadko się słyszy o ludziach którzy połamali nogi i bieganiem po boisku się uleczyli bez żadnych powikłań.

Ta historia miała miejsce naprawdę i cały czas, jak wracam do niej myślami, to wiem, że nie bez przyczyny się stała. Teraz jestem szczęśliwym, praktykującym katolikiem. Nie wyobrażam sobie niedzieli czy święta bez kościoła. Stale poszerzam swoją wiarę, dużo czytam, mówię bardzo otwarcie o swojej wierze. Jestem wolontariuszem w Caritas. Jestem dawcą szpiku, organów po śmierci i stale pragnę więcej. Marzę o otworzeniu fundacji. Chcę pomagać młodzieży wychodzić z nałogów, z kłopotów. Tak mogę wymieniać bez końca.

To jest właśnie, kochani moi, typowy szary katolik, każdy przechodzi podobne sytuacje, ale nie widzi w nich niczego nadzwyczajnego. Zajrzyjmy w głąb naszej duszy i znajdziemy właściwą ścieżkę, w której to właśnie Jezus pełni rolę drogowskazu.

« 1 »
TAGI: