Gdy minęło kilkanaście lat od pierwszych, wytęsknionych narodzin, a pani Y stuknęła już czterdziestka, leczący ją od lat specjalista ze zdziwieniem skonstatował, że szykują się narodziny kolejne.
Marudy i malkontenci powiadają, że wszystko już było na tym świecie i nic nie jest w stanie ich zaskoczyć. Żal mi takich ponuraków, bo gdy człowiek przestaje się dziwić, cała radość życia zdaje się natychmiast wędrować w jakieś odległe miejsce i na dodatek nie zostawia adresu dla korespondencji. Najpiękniej dziwią się dzieci, dla których cały świat jest jedną wielką niespodzianką. Dorośli zwykle cieszą się radością najmłodszych zapominając, że również w ich poważnym, ustabilizowanym, najeżonym obowiązkami życiu jest ktoś, kto każdego dnia szykuje dla nich niespodzianki…
Pan X od lat pracował na marnej posadzie w prywatnej firmie. Nagminnie harował po godzinach, robiąc wszystko, co tylko szef uznał za konieczne, niezależnie od faktu, że specjalistą był od zupełnie czegoś innego. O przepisach bhp nikt w jego firmie nie słyszał, a jeżeli słyszał, to się nimi bynajmniej nie przejmował – nic a nic. Wypadek był zatem wyłącznie kwestią czasu, więc oczywiście się wydarzył. Pan X znalazł się w szpitalu, gdzie poskładano go jakoś do kupy w trakcie dwóch operacji. Długotrwałe leczenie i rehabilitacja nie nastroiły przychylnie pracodawcy, który podziękował za dotychczasowe zaangażowanie i poradził szukać zatrudnienia gdzie indziej. Depresyjne stany Pana X pogłębiały się z miesiąca na miesiąc i zawsze tak jakoś po odebraniu zasiłku. Gdy złożył kolejne podanie o przyjęcie do pracy, tym razem w poważnej, państwowej firmie, w domu czekały już spakowane walizki. Postanowił, że jeżeli znowu mu się nie powiedzie, wyjedzie za chlebem, choć żona wytrwale stawała w tej kwestii okoniem. Poza oporem w sprawie emigracji zarobkowej, małżonka zajmowała się szturmowaniem nieba dziesiątkami różańca i wadziła się z Bogiem tak, jak to tylko zdesperowania kobieta potrafi. Nic nie wskazywało na powodzenie tych zabiegów, a jednak…
Kilka dni po informacji, że znalazł się wśród kilkunastu szczęśliwców, którzy przeszli gęste sito rekrutacji, Pan X stawił się w nowej pracy. Na początek został przeszkolony z zasad bhp, potem dostał mundur i resztę wyposażenia, które było mu od teraz potrzebne. Pierwsza wypłata wyniosła trzy razy tyle, ile zarabiał u prywaciarza, a o ile więcej niż zasiłek, to już nawet nie chciało się liczyć.
Państwo Y po pięciu latach małżeństwa doczekali się córki. Pielęgnowali swoje szczęście i jakoś pogodzili się z tym, że na kolejne radości, wydzierające się w nocy i brudzące sterty pieluszek, lekarze nie dawali już szans. Gdy minęło kilkanaście lat od owych pierwszych, wytęsknionych narodzin, a pani Y stuknęła już czterdziestka, leczący ją od lat specjalista ze zdziwieniem skonstatował, że szykują się narodziny kolejne. Choć w rozmowie z nie mniej zaskoczoną kobietą wprost padło słowo „cud”, nie znalazło się ono w dokumentacji medycznej. Mimo obaw związanych z późnym macierzyństwem (ach, te statystyki wad wrodzonych…) i z perspektywą całkowitego wywrócenia do góry nogami doskonale poukładanego już życia, tudzież kariery zawodowej, Pani Y powtarzała sobie codziennie, że nie będzie się zadręczać. – Panie Boże! Skoro mnie tak urządziłeś, to teraz Ty się martw. Ja ani myślę! Kolejne badania usg pokazywały, że państwo Y na jesieni będą cieszyć się zdrową córeczką. Wobec zgodnej opinii trzech niezależnych od siebie specjalistów, uszykowano maleństwu różowy pokoik, różowe śpioszki i różowe kaftaniki oraz kilka rozkosznych sukieneczek.
Pewnej deszczowej nocy na początku października, Pan Y musiał wyprowadzić samochód z garażu dwie godziny po północy. O szóstej rano odebrał telefon od żony, która najpierw kazała mu usiąść, a następnie poinformowała, że mają… syna. Jeszcze nim potomek znalazł się w domu, różowe ubranka wywędrowały z szuflad i zostały zastąpione kupowaną w trybie pilnym, bardziej „męską” garderobą. Tylko pokoju nie przemalowano i do dziś wmawia się odwiedzającym, że to na ścianach to nie róż, tylko grejpfrut. Starsza siostra dość szybko pogodziła się z tym, że nie będzie miała babskiego wsparcia w rodzeństwie. Mimo sporej różnicy wieku oboje przepadają za sobą; jest pierwsza z interwencją, gdy małemu zdarzy się zapłakać, broni go niczym lwica przed rodzicielskimi wymaganiami ( - przecież on jeszcze nie rozumie!) i tylko ona umie spowodować, że brzdąc śmieje się do rozpuku.
Od pierwszego opisanego wyżej wydarzenia minęło już prawie pięć lat. Chłopczyk, który miał być dziewczynką, skończył niedawno półtora roku. A ja, co rano, gdy szykuję mężowi śniadanie do pracy i co wieczór, gdy usypiam synka, dziwię się i zachwycam. I wiem na pewno, że „można nie mówiąc pacierzy po prostu w Niego uwierzyć z tego wielkiego zdziwienia”.
Monika Jasina