Nie potrafiłam zerwać wieloletniego "związku" z kobietą, która tak naprawdę była w związku ze swoim mężem, chociaż przez lata przekonywała mnie, że tamten wcale się nie liczy.
Dla mnie to, co się stało i nadal się dzieje z moim życiem, jest cudem większym niż fizyczne uzdrowienie.
W tym roku skończę czterdzieści lat. Kiedy miałam dwanaście, po raz pierwszy zakochałam się w dziewczynie, starszej ode mnie o sześć lat. A potem zaczęło się całe moje życie. Byłam w różnych związkach, takich na odległość i takich ze wspólnym dachem, krótszych lub dłuższych, pełnych pięknych chwil i straszliwych zwątpień, ciepła i czułości, ale też zdrady i odrzucenia, kłamstw i podejrzeń, nadziei i ufności - wszystkiego, jak pewnie w każdym normalnym, ludzkim związku. Dwukrotnie byłam związana z kobietami, które miały mężów. Jedna z nich ma dwoje dzieci.
Nigdy nie czułam dumy z powodu tego, kim jestem i jak żyję. Szukałam miłości jak każdy człowiek i były chwile, że wierzyłam w jej odnalezienie. Zawsze tęskniłam, w każdym związku. Długo nie wiedziałam za kim i za czym, chociaż Bóg jest obecny w moim życiu od zawsze i bez względu na wszystko, bez względu na to, czy byłam na dnie czy gdzieś na szczytach euforii, on był blisko, wiedziałam to, czułam.
Nawet wtedy, gdy z samotności i bólu życiowego nieuporządkowania wpadłam w jeszcze gorsze piekło - piekło pornografii. Wtedy Bóg stał się jeszcze bardziej obecny, stanął jeszcze bliżej, a ja z każdym dniem czułam się podlej, jak wstrętny robak, który brzydzi się sam sobą. Czułam się totalnie nieszczęśliwa i nie widziałam wyjścia. Nie muszę dodawać, że wszelkie próby zerwania z tym, co robiłam, nie przynosiły żadnych rezultatów. Nie byłam w stanie przestać włączać komputera w wiadomym celu, nie potrafiłam zerwać wieloletniego "związku" z kobietą, która tak naprawdę była w związku ze swoim mężem, chociaż przez lata przekonywała mnie, że tamten wcale się nie liczy, że najważniejsze jest to, co dzieje się między nami.
Bez szans na normalną miłość (próbowałam wiele lat temu, prawie wyszłam za mąż, ale nie starczyło mi odwagi na tak wielkie kłamstwo), na normalne dobre życie, rodzinę i dom, zgadzałam się na chwile zapomnienia, upadając w to, co nieczyste i przekonując samą siebie, że tak wielka miłość (do drugiej osoby) nieczysta być przecież nie może. Długo dawałam sobie wmawiać, że przecież nie robię nikomu nic złego, aż dotarła do mnie paląca jak żywy ogień świadomość, że jest zupełnie przeciwnie - krzywdzę wielu ludzi, a siebie po prostu zabijam życiem, na jakie się zgadzam.
W zeszłym roku poszłam do kościoła w środę popielcową. Wtedy już niemal codziennie powtarzałam: Boże, ratuj! Dokładnie w Wielki Piątek ubiegłego roku, głos w mojej głowie powiedział: Idź do spowiedzi. Tak po prostu - więc ubrałam się, wyszłam z domu i poszłam do kościoła. Nie robiłam rachunku sumienia z książeczki, wiedziałam doskonale, z czym idę. Kiedy uklękłam, nie mogłam wydobyć z siebie słowa, a potem, kiedy już złamałam samą siebie, mówiłam coraz głośniej i głośniej, już z płaczem. Ksiądz poprosił mnie nawet, żebym mówiła ciszej, bo mam donośny głos, a przecież nie o to chodzi, żeby słyszeli wszyscy. W tamtą Wielkanoc spowiadałam się pierwszy raz od 20 lat. Potem przystąpiłam do Komunii. I zaczęło się moje nowe życie, które trwa do dziś i które zostało potwierdzone i wspomożone przez Boga w ten Wielki Piątek i w tę Niedzielę Zmartwychwstania.
Codziennie czytam Słowo Boże, w każdą niedzielę, a zdarza się że i w tygodniu, jestem na mszy, przystępuję do spowiedzi i Komunii. Nie ma nałogu, nie ma uwłaczającego mojej godności związku. Nie potrzebowałam żadnej psychoterapii. Jest spokój, wróciło poczucie bezpieczeństwa, jest pewność, że Jezus jest prawdziwą Drogą, Prawdą i prawdziwym Życiem.
Bliscy i przyjaciele patrzą na mnie z niepokojem. Stałam się dla nich "kościółkowa", jestem "neofitą", który ma w oczach "coś szalonego". A ja po prostu doświadczam, że "tam gdzie Bóg jest na pierwszym miejscu, wszystko jest na swoim miejscu". Tylko tyle. To takie proste. Myślałam, że sobie nie poradzę, że będę potwornie tęsknić za ludzką bliskością, za intymnością, za tymi wszystkimi ziemskimi uniesieniami, a to jest łatwiejsze, niż kiedykolwiek mogłam przypuszczać. Powiedziałam: chcę, zgadzam się i Bóg po prostu przyszedł i naprawił.
Proszę Was, bracia i siostry, wierzcie w moc sakramentów. Doświadczyłam ich tak dosłownie, jak doświadcza się dotyku człowieka, który podaje nam rękę, gdy upadliśmy.