Panie Boze i prosę Cię, zeby roncka Wojtusia była zdrowa

Dwie kreski w okienku testu ciążowego. Poczułam, jak robi mi się ciemno przed oczami.

Usiadłam na podłodze. Teraz??? Teraz??? Krzyczałam w myślach. Jak to??? Niemożliwe!!! Jak to będzie??? Dopiero co „odchowałam” dwójkę. Wyszłam z pieluch, kaszek, nieprzespanych nocy i wózków. Najstarszy syn ma wczesną komunię w maju, a potem idzie do szkoły, córka w przedszkolu w grupie „średniaków”. Za kilka miesięcy moja pierwsza klasa pisze maturę. I mam przecież tyle pracy! Dom jeszcze niewykończony, tyle wydatków…

Wszyscy dookoła mnie się cieszyli. A ja żyłam przytłoczona myślami o tym, jak to będzie, jak my sobie poradzimy. Tak „sobie” przecież już wszystko ułożyłam w życiu, a tu nagle zwrot o 180 stopni.

Jakby na przekór tym myślom, czułam się bardzo dobrze. Wyglądałam z dnia na dzień coraz ładniej. Nigdy wcześniej nie usłyszałam tylu komplementów. Brzuch rósł w gigantycznym tempie, co przy mojej drobnej budowie ciała i niskim wzroście wyglądało dosyć zabawnie. Cały czas pracowałam na pełnych obrotach, bez dnia L4. Widząc mój stan,  klasa, która w ciągu minionych lat dostarczała mi wielu problemów i sytuacji, które przerosły mnie, młodego wychowawcę, nagle jakby dojrzała i uspokoiła się. Na lekcjach cisza, godziny wychowawcze upływały w spokoju, wszyscy skupili się na przygotowaniach do matury. Dotrwaliśmy do zakończenia roku w kwietniu. Pożegnanie było bardzo wzruszające. Potem miało okazać się, że wszyscy dobrze zdali maturę.

W końcu wreszcie i ja zaczęłam myśleć trochę pozytywniej, ale ciągle zastanawiałam się, jak to dziecko zmieni naszą rodzinę i czy wystarczy mi sił i miłości? Bałam się nocnego wstawania do płaczącego niemowlęcia. Czas przygotowań do pierwszej komunii syna dobiegł końca. Dla mnie był to czas powtórek z religii i takich osobistych rekolekcji. Zrozumiałam wtedy, że muszę modlić się o to, żeby Bóg pomógł mi zaakceptować zmiany i że muszę prosić o miłość. Ja, matka, muszę prosić o miłość do własnego dziecka! Ta myśl była dla mnie porażająca. No i zaczęłam się modlić, a czasu miałam sporo, bo od drugiego tygodnia czerwca lekarz nakazał mi zwolnić obroty, wysłał mnie na L4 i poradził, że dobrze byłoby zmienić na kilkanaście dni powietrze. Zupełnie, jakby wiedział, że planuję jeszcze remont poddasza, które z graciarni bez podłogi chcę przerobić na pokój dla najstarszego syna, aby miał „swój kąt” jak pójdzie do szkoły. Czasu, sił i pieniędzy znowu wystarczyło na wszystko. Tak po prostu wszystko się ułożyło, jak mi się wtedy wydawało, wpadły jakieś dodatkowe pieniądze, przy remoncie pomogła rodzina. Ja jednak znalazłam sobie kolejny powód do zamartwiania się: poród. Panicznie bałam się tego, że możemy nie zdążyć dojechać do szpitala bo dwoje starszych dzieci urodziłam bardzo szybko. Zaczęło się 14 września wieczorem. I nawet wtedy grymasiłam i pomyślałam, że wolałabym, żeby się urodziło 15 września, bo ta data mi się wydaje ładniejsza…

Po odejściu wód, jak najszybciej ruszyliśmy do szpitala, pamiętając, jak szybko rodziły się nasze starsze dzieci. Tym razem było inaczej. Poród był bardzo bolesny i powolny. Minęła północ. Zniecierpliwiona położna, zawiedziona tym, że wieloródka rodzi tyle godzin, z wyrzutem zapytała: No, co tak pani walczy z tym dzieckiem? Tego pytania nie zapomnę nigdy…I wreszcie najgorsze. Dziecko utknęło. Tętno zaczęło zanikać. W ostatniej chwili wbiegła zaspana lekarka, która tej nocy była na dyżurze. Zaczęto wypychać ze mnie dziecko. Czas jakby stanął w miejscu. Chyba bym tego nie przeżyła, gdyby nie było ze mną męża. Wreszcie poczułam ogromną ulgę i zobaczyłam granatowe ciałko mojego synka. Odruchowo zaczęłam głośno modlić się „Pod Twoją obronę”. Po kilku słowach wydusiłam z siebie: czy on żyje??? Wydawało mi się, że to wszystko mi się śni. Słyszałam, jak wzywają pomoc, inkubator, respirator…Leżąc na sali poporodowej wiedziałam tylko tyle, że żyje. Dopiero rano na obchodzie zakomunikowano mi, że dziecko było bardzo duże, ponad 4 kg i że miało szerokie barki, które się zaklinowały w kanale rodnym. Wojtek dostał tylko 2 punkty w skali Apgar i jako dziecko urodzone w zamartwicy musiał być resuscytowany, że są podejrzenia poważnego uszkodzenia układu nerwowego i ma porażony splot barkowy w prawej ręce. Musi trafić na specjalistyczny oddział neonatologiczny w innym szpitalu, jak tylko jego stan się ustabilizuje.

Wypisano mnie ze szpitala i zalana łzami patrzyłam na ciągle sine ciało Wojtka, zamykane w specjalnym inkubatorze do transportu.

W szpitalu specjalistycznym nie przydzielono mi pokoju dla matki, ponieważ i tak nie mogłam karmić piersią bo nie miałam ani kropli mleka, a Wojtek w ogóle nie wykazywał żadnych potrzeb życiowych.

W domu zaczęłam modlić się o pokarm. Wiedziałam, że już powinnam go mieć przynajmniej od 3 dni, a moje piersi były puste. I nagle, przy kolejnej próbie odciągania, okazało się, że pokarm jest. Miałam go coraz więcej. Odciągnięte mleko mąż zawoził do szpitala. Wojtek zaczął jeść. Zjadał wszystko, co mu podawano.

Po kilku dniach już wiedziałam, że po prostu po raz kolejny nie wyjdę ze szpitala bez niego. Wróciły do mnie słowa modlitwy: „Boże, zrób coś, żebym była dobrą matką dla tego dziecka i żebym je pokochała”. Zapragnęłam, jak nigdy wcześniej, usłyszeć płacz niemowlęcia w moim domu. Już wtedy dałabym się za niego zabić.

Wojtek wyczuwał jakby moje myśli i jak tylko odchodziłam od inkubatora, to zaczynał wrzeszczeć wniebogłosy, dzięki czemu szybko przydzielono mi pokój, byle tylko nie słuchać jego krzyku. Maluszek przystawiony po raz pierwszy do piersi zaczął po prostu ssać. Nie mogłam w to uwierzyć! Przybierał na wadze, zaczął wybudzać się na karmienia, ale i tak ordynator powiedział nam, że nie ma szans na rychłe wypisanie Wojtka ze szpitala. Rokowania były niepewne, a poza tym jeszcze trzeba było zrobić serię badań, w tym rezonans magnetyczny, który trzeba wykonać w czasowym uśpieniu dziecka. Znów ciemno przed oczami. Jak to, uśpić??? Przecież on prawie umarł! Jego serduszko tego nie wytrzyma. I znowu cała rodzina, przyjaciele, no i my wylądowaliśmy na kolanach. Z mężem klęczeliśmy w szpitalnej kaplicy Aniołów Stróżów, która pełna jest aniołków przyniesionych tu przez małych pacjentów. Przygotowałam też na piśmie oświadczenie, że nie wyrażamy zgody na takie badanie i …wtedy, a było to dokładnie 2 października, w święto Aniołów Stróżów, lekarka po obchodzie powiedziała mi, że…wychodzimy do domu bo tu już nic więcej dla niego nie mogą zrobić.

Wreszcie położyłam Wojtka w przygotowanym dla niego w domu łóżeczku: zobaczyłam małe, asymetrycznie leżące ciałko przypominające skręconą na bok krewetkę oraz bezwładnie i nienaturalnie leżącą wzdłuż niego prawą rączkę, w której nie było życia.

I pomyślałam, że damy radę go z tego wyciągnąć. I to był prawdziwy cud! Ja, szukająca wszędzie problemów pesymistka zamiast załamać się, zaczęłam działać. Wszyscy się modlili. Najbardziej pamiętam modlitwę starszych dzieci klęczących w pokoju obok i sepleniącą córkę: „Panie Boze i prosę Cię, zeby roncka Wojtusia była zdrowa”…

Pewnie, że byłoby najprościej, gdyby pewnego dnia Wojtek po prostu podniósł swoją prawą rękę, żeby się wyprostował z asymetrii i powiedział, że będzie rozwijał się normalnie. Nasza droga jednak miała być inna.

Zaczęła się żmudna rehabilitacja i szukanie ratunku. Lekarze rozkładali bezradnie ręce, rehabilitanci bez ogródek mówili o tym, że z ręką niewiele da się zrobić. Byłam z Wojtkiem chyba u wszystkich na Śląsku i zrozumiałam, że to nie wystarczy. Znalazłam w końcu oddział pod Warszawą, który jako jedyny w Polsce zajmuje się takimi przypadkami. Natychmiast pojechaliśmy tam na konsultacje. Diagnoza brzmiała jak wyrok: podejrzenie zerwania dwóch wiązek nerwowych w splocie barkowym. Stan fatalny. Zaniki mięśni na bicepsie. Jedyną szansą ma być operacja, która, aby dać jakieś efekty, powinna odbyć się przed ukończeniem szóstego miesiąca życia. Operacja kosztuje ok. 8 tysięcy euro i jest przeprowadzana za granicą. Nie tylko nie mieliśmy żadnych oszczędności, ale jeszcze spłacaliśmy kredyt zaciągnięty na remont starego domu. Wiadomość o operacji błyskawicznie rozeszła się wśród naszych znajomych. Wojtek został podopiecznym fundacji, która zaczęła zbierać pieniądze na jego operację.

W czasie oczekiwania na kolejną konsultację w grudniu, przebywałam cały czas poza domem, na turnusie rehabilitacyjnym. Podjęliśmy wtedy z mężem nowennę do Św. Judy Tadeusza, który wydawał nam się w tamtej sytuacji jedynym ratunkiem. W ostatnim dniu nowenny, kiedy prosiłam w rozpaczy Boga o jakiś znak, że nas w ogóle słyszy, spacerując ze śpiącym w wózku Wojtkiem wokół szpitala, spotkałam ks. Tomasza, pełniącego posługę w tym szpitalu. Akurat szedł do kaplicy szpitalnej, aby odprawić mszę św. i zaproponował mi, żebym mu towarzyszyła. Muszę przyznać, że zrobiłam to raczej niechętnie ponieważ uciekałam z tamtego szpitala, kiedy tylko mogłam. Uciekałam przed widokiem cierpiących dzieci. Uciekałam przed pytaniem o sens cierpienia. Nie chciałam przyznać, że prawdziwym bohaterstwem życiowym jest opieka nad upośledzonym dzieckiem. Nie chciałam słuchać opowieści matek o tym, że z dnia na dzień ich życie legło w gruzach kiedy dziecko wpadło pod samochód i jest teraz niczym wiotka roślinka, a mąż zostawił. Nie rozumiałam tego. Po raz pierwszy w życiu zetknęłam się z tyloma cierpiącymi. Oczywiście wstyd mi się było do tego przyznać przed księdzem więc poszłam na tę mszę. Wojtek spał cały czas. W kaplicy byłam sama i ja sama odpowiadałam na jego wezwania. Na początku czułam się trochę nieswojo, ale potem przestało to dla mnie mieć znaczenie. Wtedy jeszcze nie widziałam w tym zdarzeniu niczego niezwykłego. Z perspektywy czasu już wiem, że Bóg dał mi wtedy tak bluźnierczo wyczekiwany przeze mnie znak. Wtedy jednak pozornie nic się nie zmieniło.

W grudniu odbyła się kolejna konsultacja z wybitnym specjalistą w dziedzinie leczenia splotów nerwowych, który tylko powtórzył to, co usłyszeliśmy miesiąc wcześniej. Nie potrafiłam pogodzić się z diagnozą. Wiedziałam, że operacja wiąże się z wielkim ryzykiem i że jednocześnie jest jedyną szansą dla nas.

W czasie przygotowań do operacji nasi przyjaciele, aby pomóc nam w zebraniu potrzebnych na operację środków, zaproponowali nam opublikowanie artykułu o Wojtku w jednej z gazet. Odzew był natychmiastowy. Dostaliśmy pieniądze na bieżące wydatki związane z rehabilitacją, ciągłymi konsultacjami, wyjazdami, kosztowny sprzęt wspomagający ratowanie zanikających mięśni Wojtka od rodziny, znajomych, sąsiadów, bliskich i zupełnie obcych nam ludzi. Wszystko, co się działo, było dla mnie niesamowite. Nigdy w życiu nie doświadczyłam takiego dobra, przyjaźni i miłości. I dodatkowo, pomimo wielkiego zmęczenia i rozpaczy, która towarzyszyła mi każdego dnia rehabilitacji, którą Wojtek znosił bardzo źle, czułam, że jeszcze mam bardzo dużo siły. Wiem, że modlili się wszyscy. Odprawiono w naszej intencji kilka mszy w różnych kościołach. Słowem, wielki szturm do nieba!

4 stycznia 2010 r. zadzwoniła moja komórka. Byłam po raz kolejny na turnusie rehabilitacyjnym daleko od domu. W słuchawce usłyszałam zupełnie obcy dla mnie kobiecy głos. Nieznana mi wtedy osoba zadzwoniła po przeczytaniu w prasie artykułu o Wojtku, aby przekonać mnie do udania się na drugi koniec Polski do osoby, która pomaga w rehabilitacji masażami. Grzecznie podziękowałam za troskę, zapisałam jakiś numer telefonu i pomyślałam w duchu, że takie publikacje w prasie mają jednak swoje minusy. Ostatecznie stwierdziłam, że Pani chciała dobrze i że może nie rozumie do końca, jak poważny jest stan Wojtka, skoro mi tu zawraca głowę jakimiś masażami. Mijały kolejne dni rehabilitacji, a ja nie mogłam zapomnieć o dziwnym telefonie…Wreszcie, zdesperowana, zadzwoniłam do męża i poprosiłam, żeby przyjechał do Warszawy bo musimy jechać na masaże. Przyjechał, ale chyba bardziej z troski o mój stan psychiczny niż z zamiarem pojechania do jakiejś małej, zasypanej śniegiem wioski. Ja jednak byłam bardzo zdeterminowana. Tak, jak tylko może być zdesperowana matka walcząca o dziecko. Przy wypisie przepustki w sobotę rano patrzono na nas z lekkim niedowierzaniem bo zima była sroga i cała Polska zasypana była śniegiem więc wyciąganie na jeden dzień niemowlęcia ze szpitala było dość dziwne.

W drodze na koniec świata myślałam sobie jeszcze, czy to nie jest jakaś szarlatanka. I nagle pojawił się zupełny spokój i przekonanie, że mam tam jechać.

Dotarliśmy na miejsce, gdzie wpuszczono nas do małego pokoiku i poproszono o to, żeby zaczekać „bo właśnie ksiądz po kolędzie chodzi i muszą przyjąć”. Teraz miałam już pewność, że „jestem u swoich”.

Już pierwszy masaż przyniósł ogromną poprawę. Po powrocie na oddział, w poniedziałek na rehabilitacji usłyszałam, że ”jest duże rozluźnienie przykurczów w rączce” i że jest to „zaskakujące”. Na szczęście nie pytano, jak to się stało… I tak, zaraz po zakończeniu turnusu, zamiast do domu, pojechałam na masaże. Zamieszkałam w hotelu i każdego dnia chodziłam z Wojtkiem na masaż. Po 10 dniach poprawa była widoczna gołym okiem. Wojtek po prostu zaczął podnosić rękę. Dodatkowo, jakby budził się ze snu i z każdym dniem stawał się coraz sprawniejszy. Myślałam, że śnię. Zaczęłam to wszystko nagrywać kamerą, jakby w obawie, że to, co robi, się już nigdy nie powtórzy. Masaże trwały z małymi przerwami, aż do 15 marca, kiedy to pojechaliśmy na kolejną konsultację do Warszawy. Właściwie była to formalność, ponieważ poprawa była oczywista i niesamowita. Lekarze, którzy pamiętali, w jakim stanie Wojtek wyjeżdżał z ostatniego turnusu, byli zaskoczeni jego stanem. Usłyszeliśmy upragnione słowa: „operacja nie będzie potrzebna”.

Pamiętam jednak, że wtedy, chociaż poprawa była bardzo znaczna, stan Wojtka i tak był na tyle zły, że na komisji orzekającej o niepełnosprawności, na którą zgłosiliśmy się w połowie marca, jednoznacznie orzeczono niepełnosprawność. W porównaniu do swoich rówieśników, Wojtek był opóźniony w rozwoju motorycznym, a ręka wymagała dalszej rehabilitacji.

Dziś Wojtek ma 3,5 roku. Jest bardzo bystrym, gadatliwym i ruchliwym chłopcem. Ma zupełnie sprawne dwie ręce. Jeszcze nie oswoiliśmy się z tym stanem rzeczy. I mam nadzieję, że ten cud nam nigdy nie spowszednieje.

Pani, która do mnie wtedy zadzwoniła, jest teraz moją przyjaciółką. Okazało się, że też ma dwóch synów i córkę, tak jak ja, prawie w tym samym wieku. Nasze rodziny bardzo się polubiły. Odwiedzamy się, pomimo dzielącej nas odległości.

Pani od masaży jest „ciocią”, do której piszemy i czasem jedziemy, żeby odwiedzić.

Bóg naprawdę nas wysłuchuje. Często musi się bardzo napracować, żebyśmy coś zrozumieli.

Ja zrozumiałam, dopiero zostając po raz trzeci mamą, że każdy szczęśliwy poród jest wielkim darem. Że dziecko jest wielkim błogosławieństwem. Że nie ma takich tam po prostu zbiegów okoliczności. Że Bóg daje taki krzyż, który jesteśmy w stanie udźwignąć i że cierpienie to czasem jedyny sposób na dotarcie do ludzkiego serca. Bardzo późno podziękowałam za to wszystko, czym zostałam obdarowana w życiu. Wcześniej wydawało mi się, że to mi się po prostu należy.

Dziękuję Ci Boże za ten dar.

Agnieszka

 

Nie płacz w liście

nie pisz, że los ciebie kopnął

nie ma sytuacji na ziemi bez wyjścia

kiedy Bóg drzwi zamyka –to otwiera okno

odetchnij popatrz

spadają z obłoków

małe wielkie nieszczęścia potrzebne do szczęścia

a od zwykłych rzeczy naucz się spokoju

i zapomnij że jesteś gdy mówisz że kochasz

„Kiedy mówisz”

ks. Jan Twardowski

 

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..
TAGI: